Niemcy, kraj papierkowej roboty. Pomijając stertę
dokumentów dotyczących akademika (umowa na wynajęcie pokoju, dokument
uprawniający Uniwersytet do pobierania miesięcznic z konta szefa,
dokument potwierdzający wydanie karty do pralni, kolejny na kaucję plus
zestaw ingternetowy czyli kolejne trzy papierki) i umów z firmą (tutaj
makulatory trochę mniej, w końcu trzon stanowią Francuzi), trzeba
jeszcze zabić kilka drzew i się zarejestrować w ratuszu.
Po przeprowadzce do nowego miasta należy się w
Niemczech zarejestrować w ratuszu. Jest to czynność praktycznie
bezbolesna, choć może.. nieco.. dziwna. Ściągnęłam zatem z sieci
formularz, włączyłam SKype i wrobiłam biedną, niewinną, sprawnie
władającą szwabskim duszyczkę w wyjaśnienie, co gdzie wpisać. Oprócz
standardowych rubryk takich, jak imię, nazwisko, nowy oraz stary adres
zamieszkania, niemieckich biurokratów nteresują również takie kwestie,
jak adresy wszystkich innych posiadanych na terenie Niemiec mieszkań,
obrządek, w ktorym zawarta została ostatnia ceremonia zmieniająca stan
cywilny, czy – mój osobisty faworyt – miejsce zameldowania na dzień 1
września 1939 roku.
Poczłapałam zatem przed pracą do Ratusza, zdałam
papierki, które następnie zostały niezwykle skrupulatnie sprawdzone
przez Pana Urzędnika, który przy okazji ręcznie poprawił wszytskie
błędy (tak, ręcznie i od ręki – nie musiałam wypełniać niczego od nowa
i przychodzić następnego dnia, co by mnie niechybnie czekało w
ojczyźnie), ostemplował czterema pieczątkami a na koniec oficjalnie
powitał w Sztutgarcie, składając na moje ręce pakiet powitalny,
obejmujący między innymi darmowy miesięczny bilet komunikacji miejskiej.
Aż się chce tu sprowadzić. Ale cóż, pod koniec roku – mam nadzieję – wywieje mnie bardziej na północ.
Z innej beczki, 6 dni 1 godzina 30 minut. Zaczynam się bać, że za dużo w tym wszystkim fantazji.
EDIT: W pakiecie powitalnym prosza, by przewidzeic do dziesieciu dni na dostarczenie welcome-ticket.
Papierek byl w mojej skrzynce po dniach dwoch.