Dzień -1, czyli ‘Czemu wszystko na ostatnią chwilę?’

Zaczął się niezwykle przyjemnie i miał składać się tylko z ćpania (się uzależniłam… człowiek na starość głupieje) oraz pakowania. Postanowiłam jednak ściągnąć z upolowanego dnia poprzedniego aparatu wykonane zdjęcia i zobaczyć, jak się prezentują.

…i mnie zamurowało. W życiu nie widziałam aparatu, który robiłby zdjęcia tak beznadziejne, słowa „jakość” w ogóle nie można w tym kontekście użyć… Przy okazji B. wspomniał o kolejnym elemencie swojego dość pokaźnego CV, kiedy to pracował jako sprzedawca aparatów fotograficznych i kamer i skwitował mój problem zdaniem Never buy Sony

Na litość Bogów, przecież to nie jest jakaś firma-krzak! To uznany potentat elektroniczny! Jak mogli wypuścić taki kawałek ekskrementu, który konwersje to JPG ma gorszą niż Paint (a myślałam, że to niemożliwe)! Tak więc, zamiast leniwie się pakować i żegnać z B., czekała mnie przejażdżka do Arkadii i szybka wymiana aparatu. Udało się mimo, iż sprzedawca usilnie starał się mnie przekonać, że poprzedni Sony robi doskonałe zdjęcia, niech Pani tylko spojrzy na wyświetlacz. Jasne, wyświetlacz.. śliiiczne. Niech pan to ściągnie na komp i zobaczy w real size. Tak więc córka marnotrawna wróciła do Canona, powitanie było rzewne i cholerną stratą czasu.

…i powrotem do pakowania. Ilość rzeczy, które kobieta musi wziąć na trzy miesiące, jest przerażająca – szczególnie, że ja – jak na białogłowę – i tak wziełam niewiele. Torba zamknięta, stajemy na wagę… i siedem kilo overweight. Czyli 50 euro, lekko licząc. Wiązanka leci w świat, ślicznie ułożone w kostkę ciuchy na łóżko, nowa walizka w kąt i pakujemy się od nowa w starą, znoszoną i co najważniejsze – nie ważącą pięciu kilo przy dwudziestu limitu bezpłatnego w klasie ekonomicznej bagażu. Trzy godziny pieczołowitego układania rzeczy poszły w tany, w dwadzieścia minut spakowana od nowa. I mająca totalnie, totalnie dość wszystkiego.

Wreszcie, pora dać Mamie namiary, kontakty i konta, przecież piątkowa Wieczorynka się już zaczyna, zaraz spać.
…i wtedy właśnie pewna głupia blondynka zdaje sobie sprawę, że totalnie nie pamięta hasła do internetowej obsługi swojego konta w Euro; co nie stanowiłoby najmniejszego problemu, gdyby nie wyjeżdżała następnego dnia z samego rana bądź gdyby przypomniała sobie o tym pół godziny wcześniej, bowiem wszystko, czego trzeba, by zresetować konto, to wizyta w oddziale banku (który mam pięć minut piechotą od domu jak się wlokę).

Blondynka siedzi przez chwilę zamurowana, po czym dochodzi do słusznego wniosku, że łzy i panika nic nie dadzą. Pisze dla Mamy prowizoryczne upoważnienie do odebrania hasła (XXI wiek, podpis własnoręczny jest święty) oraz mail do miłej Pani, która zakładała owe konto. W sumie, komputery nie mają jeszcze władzy absolutnej, większość wciąż zależy od miłej Pani w okienku. Jak wiele, blondynka dowie się za dni trzy. Na razie idzie spać (się jeszcze tylko trochę naładuje Holenderskim towarem).

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *