“Fucking friends”, jak sama nazwa wskazuje… Ja pierdole…
Pierwsza reakcje, jaka we mnie ten temat wzbudza, to
daleko posuniety wstyd za zasciankowosc i ignorancje pewnego
srodkowoeuropejskiego narodu… Czy zasob angielskiego slownictwa u
Polakow naprawde ogranicza sie do fuck, shit, motherfucker, I love you, ass (nie podejrzewam wiekszosci rodakow o znajomosc tak ‘wyrafinowanych’ zwrotow, jak whore czy cunt)?
Fucking friends jest… jest terminem
bezsensownym, splodzonym pewnie przez jakiegos polskiego gangsta, ktory
– uslyszawszy o tym fenomenie – chcial zaimponowac znajomkom, ale
niestety slowo benefits wykraczalo poza zasieg jego
intelektu, wiec siegnal po jedyny termin, ktory zwykle znajomkom
wystarczal. Tyle, ze to wlasnie te jego znajomki to fucking friends i generalnie nic to z seksem wspolnego nie ma. A nam chodzi o friends with benefits. Google it, ffs, it doesn’t hurt… much…
Pora na meritum.
Nienawidze dogmatow, taka juz jestem. Nie tylko
religijnych, wszystkich: po to mamy mozgi, by z nich korzystac
(przynajmniej ci, co mozgi maja… i poznali zasady obslugi). Juz nawet
nie chodzi mi o uznawanie seksu za grzech, ale o cala ta mitologie
milosci, ktora wokol tej czynnosci narosla przez tysiaclecia na pozywce
kulturalnej… na sile laczac seks z miloscia.
Owszem, seks w polaczeniu z miloscia to zazwyczaj
mieszanka cudowna, narkotyczna, ekstatyczna, ktorej kazdemu zycze.
Zazwyczaj, ale nie zawsze, co z autopsji wiem. Wedlug religi jest
grzechem, jesli zainteresowani nie ubrali wczesniej obraczek, wedlug
poetow jest celem istnienia i jedynym slusznym sposobem, na jaki
odbywac sie to powinno.
Seks w polaczeniu z obraczka, wedlug religii najlepiej
bez specjalnych fajerwerkow, milosc zupelnie niepotrzebna. Wedlug
poetow brudne, nic nie warte, jesli nie ma milosci.
Litosci. Ja rozumiem, ze dominujaca czesc ludzkosci
nie mysli i potrzebuje jasnych czytelnych regul by jako-tako w miernym
pozadku funkcjonowac. Niech sobie funkcjonuje, wybierajac jedna badz
druga strone konfliktu, w sumie nawet bezpieczniej jest, jak nie mysli.
Ale zupelnie nie pojmuje, czemu z dzialajacymi mozgami daja sie zlapac
w te dogmaty.
Seks… jest. Jest wyjatkowo przyjemna aktywnoscia,
bardzo prywatna, idealnie praktykowana z osoba, ktora sie kocha. Ale
fakt, ze takiej osoby byc moze nie ma, nie powinien oznaczac, ze ta
aktywnosc jest nieosiagalna! Grzech wsadzcie sobie gdzies i dopchnijcie
obranym korzeniem imbiru (nie zapomnijcie napisac, jak bylo). Wiec
dwoje ludzi odkrywa, ze razem tworza cos niezwykle przyjemnego, jest im
dobrze. Sa ze soba szczerzy co do intencji, nie krzywdza sie nawzajem,
idealnie rowniez nie krzywdza nikogo innego… Jak dla mnie, absolutnie
racjonalne i godne uznania zachowanie, rozwiazanie byc moze nie dla
kazdego, ale zdecydowanie godne rozwazenia i na pewno lepsze, niz
jednonocne przygody czy wiazanie sie z kims na sile, czy brak seksu w ogole (jesli komus go brakuje). Nie jest to ozcywiscie latwy uklad, bynajmniej nie dla kazdego, ale to juz zupelnie inny temat.
Cnota czystosci?
Zdecydowanie jestem za nic co ludzkie, nie jest mi obce.