The bed seems too big now

Uciekłam z peronu, nie chciałam, byś zobaczył…

Pokój wciąż pachnie nami, w łazience niemal słyszę echo… moje echo… Dwa kubki na biurku i prowizoryczna opaska na palcu… Wielkie słowa, dużo słów moja Paranoiczna Ja wciąż szepcząca mi do ucha, że to tylko słowa i… nic więcej. Mam ją zakneblować, związać i zamknąć w szafie, ale wiem, że chce dobrze. Metal błyszczy, ciąży i dodaje otuchy, zdjęcia migają na slajdzie. Koci dzwonek brzęczy nieśmiało, gdy sięgam po herbatę, przerywa torpor.

Nowy licznik, tym razem boleśnie długi. Chcę…

Shy to Shy

Boje sie zachwycac, boje sie planowac. Wszystko takie nierealne, a niby na wyciagniecie reki…

Jeszcze w tym roku, jeszscze w tym roku… I nawet moge zabrac ze soba Kota… i Bagienko jawi sie idealnym…

Dziwny dzien

Caly dzen przeganiam mysli praca, robie wszystko, by zapomniec o dacie, ale smycz brzekajac zapomniec nie daje. Dwanascie godzin, jedenascie, dzesiec… dziewiec, osiem, siedem… kazda wazna, ciezka, nie daje sie pominac…. szesc, piec, czery…. trzy i znowu cztery, trzy, dwie, jedna…

Drza rece, ale ja nawet o tym nie mysle, wszystko jest takie… takie oczywiste.

…oczy, najpierw oczy. Pozniej cieplo ciala i ust, bicie serca.

Tej nocy jestesmy grzeczni, zabawki czekaja w walizce.

Ordnung must sein

Niemcy, kraj papierkowej roboty. Pomijając stertę
dokumentów dotyczących akademika (umowa na wynajęcie pokoju, dokument
uprawniający Uniwersytet do pobierania miesięcznic z konta szefa,
dokument potwierdzający wydanie karty do pralni, kolejny na kaucję plus
zestaw ingternetowy czyli kolejne trzy papierki) i umów z firmą (tutaj
makulatory trochę mniej, w końcu trzon stanowią Francuzi), trzeba
jeszcze zabić kilka drzew i się zarejestrować w ratuszu.

Po przeprowadzce do nowego miasta należy się w
Niemczech zarejestrować w ratuszu. Jest to czynność praktycznie
bezbolesna, choć może.. nieco.. dziwna. Ściągnęłam zatem z sieci
formularz, włączyłam SKype i wrobiłam biedną, niewinną, sprawnie
władającą szwabskim duszyczkę w wyjaśnienie, co gdzie wpisać. Oprócz
standardowych rubryk takich, jak imię, nazwisko, nowy oraz stary adres
zamieszkania, niemieckich biurokratów nteresują również takie kwestie,
jak adresy wszystkich innych posiadanych na terenie Niemiec mieszkań,
obrządek, w ktorym zawarta została ostatnia ceremonia zmieniająca stan
cywilny, czy – mój osobisty faworyt – miejsce zameldowania na dzień 1
września 1939 roku.

Poczłapałam zatem przed pracą do Ratusza, zdałam
papierki, które następnie zostały niezwykle skrupulatnie sprawdzone
przez Pana Urzędnika, który przy okazji ręcznie poprawił wszytskie
błędy (tak, ręcznie i od ręki – nie musiałam wypełniać niczego od nowa
i przychodzić następnego dnia, co by mnie niechybnie czekało w
ojczyźnie), ostemplował czterema pieczątkami a na koniec oficjalnie
powitał w Sztutgarcie, składając na moje ręce pakiet powitalny,
obejmujący między innymi darmowy miesięczny bilet komunikacji miejskiej.
Aż się chce tu sprowadzić. Ale cóż, pod koniec roku – mam nadzieję – wywieje mnie bardziej na północ.

Z innej beczki, 6 dni 1 godzina 30 minut. Zaczynam się bać, że za dużo w tym wszystkim fantazji.

EDIT: W pakiecie powitalnym prosza, by przewidzeic do dziesieciu dni na dostarczenie welcome-ticket.
Papierek byl w mojej skrzynce po dniach dwoch.

Dzień 2, czyli Maraton po działkę

Praca.

Muszę przyznać, że trafiłam świetnie. W firmie panuje ciepła atmosfera, towarzystwo światowe; no, ogólnoeuropejskie. Dostaję własny projekt do zrealizowania, wymagający zastosowania wielu technologii, cele wyznaczone jasno i w ten sposób, bym zdołała się jak najwięcej nauczyć. W środku pieję z radości, przyszłość po październiku zaczyna się jakoś krystalizować.

I wreszcie – SIEĆ! Na szczęście cały dzień jest na wariackich papierach, większość pracowników dopiero co wróciła (bądź wciąż jeszcze nie) z konferencji w Madrycie, mogę się swobodnie wyrażać na Skype. I czytać dokumentację oraz tutoriale. Tylko jedno ale… czemu właśnie JA mam pracować na MS Vista? Bo musimy testować nasze produkty na różnych platformach. Cudownie. Ale moja antypatia do tego produktu jest chyba odwzajemniona.

Powiem szczerze, że zastanawia mnie, czemu Microsoft wciąż te wszystkie krzaki uchodzą na sucho. Mam sobie świeżą, dziewiczą Vistę. Wszystko – powiedzmy- działa. Wychodząc ma luch, stosuję standardowy feature Windowsów – Lock Computer. Wracam, a Vista zachowuje się jak po nieudanej trepanacji czaszki plus zabiegu kropelkowym, żaden program korzystający z sieci nie może się z nią połączyć (mimo, że z command line można spokojnie wszystkie istniejące witryny i działające adresy tocać). Cudownie. Właśnie, kiedy ćpam…

Krótki kontakt z siecią mnie mobilizuje, ośmielona pytam szefa… Szef się bez problemu zgadza. Kończę o 17.30, co oznacza, że spokojnie dotrę na dyżur adminów… z tym, że Stephane wychodz o 18.30… czyli na styk, nie licząc kolejek i problemów. Więc do kampusu wracam biegiem, a oczywiście nie jestem jedyną owieczką spragnioną sieci.

Tłumaczę ‘mojemu’ adminowi, że muszę szybko dostać umowę, coby zdążyć ją odnieść do firmy… nie ma problemu, tylko, że nie wzięłam danych konta szefa… a system, całkowicie zautomatyzowany, wymaga ich wprowadzenia! Ale chłopcy się nade mną litują, postanawiają wprowadzić fałszywe dane, żeby jak najszybciej wydrukować mi umowę. Z ich piwnicy (!!! :D)  wybiegam o 18.27… nigdy nie myślałam, że moje ciałko geeka jest w stanie pokonać tą drogę w 12 minut; najwidoczniej chodzi o motywację… na Stephane wpadam w drzwiach spocona, czerwona na twarzy, z rozwianym włosem. Drogę spowrotem pokonuję jak na skrzydłach i… oto jestem.
I wszystko byłoby po prostu idealnie, gdyby router nie wycinał coponiektórych portów. Na szczęście, Skype nie wycina. TS już tak, LotrO również. Ale GW działa. Znowu czuję, że żyję. Mam sieć, już nie będzie tak źle, koniec wegetacji.
I nawet Mamie udało się dostać moje hasło.

-Is there anything you’re not into?
Oh, Im SUCH a naughty girl.
Jeszcze 18 dni. I chyba zacznę pić kawę, w dużych ilościach.

Dzień 1, czyli wegetacja i głód narkotykowy

Pada, zimno, nigdzie mi się nie chce wychodzić. Mantruję przy W&G, aby nie myśleć o tym, że sieci nie mam i być może mieć nie będę do połowy przyszłego tygodnia. Co oznacza brak B. Na szczęście są telefony.

W chwilach wolnych (czołówka W&G…) planuję, jak ominąć drobne komplikacje sieciowe: by zapłacić ISP, trzeba mieć konto w niemieckim banku… co oznacza strasznie dużo papierkowej roboty (w końcu… niemiecki bank, ja?), co z kolei oznacza dużo czasu. A czasu mam mało, tylko poniedziałek przed 6pm i do środy, a później znowu poniedziałek (tylko wtedy przyjmują administratorzy-wolontariusze). I nawet jeśli się uda, to dla 60 Euro przechodzić przez to wszystko? Mam nadzieję, że ‘ktoś’ (ze wskazaniem na firmę, która i tak już płaci w ten sposób za mój pokój w kampusie) zgodzi się odprowadzać też te 10 Euro miesięcznie na sieć.

Dzień 0, czyli wszystko pięknie, ale gdzie jest Internet?!

Warszawskie lotnisko – nawet nie wiedziałam, że otworzyli wreszcie Terminal II. Naturalnie, na bilecie miałam Terminal I, ale co tam. Przynajmniej na II jest klimatyzacja…

Ogonek dość długi, z zazdrością patrzę na odprawianych w klasie Business. A przede mną… bardzo, bardzo pechowi pasażerowie, nie dostaną się na pokład mimo, iż przyszli na odprawę o czasie i z ważnymi biletami, a lot nie jest odwołany.
Człowiek codziennie nauczyć się może czegoś nowego. Ze słów pechowej pracownicy L., której przyszło poinformować tą dwójkę, że mają cholernego pecha, wynika, iż każda (?) linia zakłada przy rezerwacji, że nie wszyscy pasażerowie się stawią, tak więc sprzedają więcej biletów, niż mają miejsc. Niestety, na ten kurs najwidoczniej stawili się wszyscy, bądź większość, a Państwo przede mną nie polecą. L. ma zorganizować im transport zastępczy. Ja oczywiście stoję przerażona… na szczęście, to nie mój lot. I nawet dostaję miejsce przy oknie, a L. nie zwraca uwagi na 1kg nadbagażu.

Półtorej godziny w małym, czarterowym samolocie i wreszcie Stuttgart, miejsce mojego trzymiesięcznego zesłania. Stuttgart to bardzo ciekawe miasto, jak na dużą zachodnią aglomerację bardzo zielone oraz położone w niecce. Przynajmniej początkowo, teraz wylało się poza otaczające go góry tak, że żeby dojechać stąd do centrum, trzeba się zawsze zanurzyć w tunelach. Kampus… cóż, kampus zapewne jest zaskoczeniem dla biednych polskich studentów.

Przede wszystkim, każdy student ma własny, pojedynczy pokój. Kuchnię i łazienkę dzieli, oczywiście: w naszym dormitorium pokoje są grupowane po trzy, wszystkie obszerne, ogromna kuchnia (w pełni wyposażona)/ pokój wspólny oraz dwa (!) prysznice. Trzeba tylko zwrócić uwagę na brak bielizny pościelowej. Można wynająć (eeek…), kupić bądź… pożyczyć od szefowej. No i oczywiście, co dla geeków najważniejsze, GigaEthernet w każdym pokoju…
…niestety, trzeba go najpierw opłacić i się zarejestrować. Czego w sobotę zrobić się nie da… Reszta dnia upływa mi więc na poznawaniu okolicy (las tuż obok..!), odkrywaniu drogi do sklepów i Downtown oraz mierzeniu czasu, jaki zajmie mi dojście do firmy: trzydzieści minut krokiem spacerowy, dwadzieścia normalnym. Wieczór zadedykowany Will & Grace, jak to dobrze, że w ostatniej chwili wrzuciłam te DVD do torby…

Dzień -1, czyli ‘Czemu wszystko na ostatnią chwilę?’

Zaczął się niezwykle przyjemnie i miał składać się tylko z ćpania (się uzależniłam… człowiek na starość głupieje) oraz pakowania. Postanowiłam jednak ściągnąć z upolowanego dnia poprzedniego aparatu wykonane zdjęcia i zobaczyć, jak się prezentują.

…i mnie zamurowało. W życiu nie widziałam aparatu, który robiłby zdjęcia tak beznadziejne, słowa „jakość” w ogóle nie można w tym kontekście użyć… Przy okazji B. wspomniał o kolejnym elemencie swojego dość pokaźnego CV, kiedy to pracował jako sprzedawca aparatów fotograficznych i kamer i skwitował mój problem zdaniem Never buy Sony

Na litość Bogów, przecież to nie jest jakaś firma-krzak! To uznany potentat elektroniczny! Jak mogli wypuścić taki kawałek ekskrementu, który konwersje to JPG ma gorszą niż Paint (a myślałam, że to niemożliwe)! Tak więc, zamiast leniwie się pakować i żegnać z B., czekała mnie przejażdżka do Arkadii i szybka wymiana aparatu. Udało się mimo, iż sprzedawca usilnie starał się mnie przekonać, że poprzedni Sony robi doskonałe zdjęcia, niech Pani tylko spojrzy na wyświetlacz. Jasne, wyświetlacz.. śliiiczne. Niech pan to ściągnie na komp i zobaczy w real size. Tak więc córka marnotrawna wróciła do Canona, powitanie było rzewne i cholerną stratą czasu.

…i powrotem do pakowania. Ilość rzeczy, które kobieta musi wziąć na trzy miesiące, jest przerażająca – szczególnie, że ja – jak na białogłowę – i tak wziełam niewiele. Torba zamknięta, stajemy na wagę… i siedem kilo overweight. Czyli 50 euro, lekko licząc. Wiązanka leci w świat, ślicznie ułożone w kostkę ciuchy na łóżko, nowa walizka w kąt i pakujemy się od nowa w starą, znoszoną i co najważniejsze – nie ważącą pięciu kilo przy dwudziestu limitu bezpłatnego w klasie ekonomicznej bagażu. Trzy godziny pieczołowitego układania rzeczy poszły w tany, w dwadzieścia minut spakowana od nowa. I mająca totalnie, totalnie dość wszystkiego.

Wreszcie, pora dać Mamie namiary, kontakty i konta, przecież piątkowa Wieczorynka się już zaczyna, zaraz spać.
…i wtedy właśnie pewna głupia blondynka zdaje sobie sprawę, że totalnie nie pamięta hasła do internetowej obsługi swojego konta w Euro; co nie stanowiłoby najmniejszego problemu, gdyby nie wyjeżdżała następnego dnia z samego rana bądź gdyby przypomniała sobie o tym pół godziny wcześniej, bowiem wszystko, czego trzeba, by zresetować konto, to wizyta w oddziale banku (który mam pięć minut piechotą od domu jak się wlokę).

Blondynka siedzi przez chwilę zamurowana, po czym dochodzi do słusznego wniosku, że łzy i panika nic nie dadzą. Pisze dla Mamy prowizoryczne upoważnienie do odebrania hasła (XXI wiek, podpis własnoręczny jest święty) oraz mail do miłej Pani, która zakładała owe konto. W sumie, komputery nie mają jeszcze władzy absolutnej, większość wciąż zależy od miłej Pani w okienku. Jak wiele, blondynka dowie się za dni trzy. Na razie idzie spać (się jeszcze tylko trochę naładuje Holenderskim towarem).

Dzień -2, czyli Festiwal Próżności

Ostatnio wręcz nieprzyzwoicie się sobie podobam. To pewnie ten holenderski drug tak na mnie działa… Dnia -2 podobałam się sobie tak bardzo, że aż chwyciłam swojego starego, przeraźliwie ciężkiego i nieprzystosowanego do damskiej torebki Canona, by uwiecznić to cudo natury, i tutaj dopadła mnie niespodzianka – Canon się wypiął. W samą porę… Nie narzekałam jednak specjalnie długo, bo i tak zamierzałam wymienić go na coś bardziej zminiaturyzowanego, tak więc po pożegnalnym piwie udałam się na polowanie i upolowałam.

Daydreaming

…ze Stuttgartu jest niedaleko do Eindhoven.

Teraz już naprawdę muszę napisać tą pracę do końca wakacji, ale przynajmniej mam motywację.