Jutro całkowicie dobrowolnie, nie zmuszana przez nikogo, udam się do komnaty tortur wszelakich i wypróbuję na sobie jedne z najbardziej wymyślnych narzędzi do uprzykrzania życia, jakie wydała z siebie ludzkość*…
W okresie wszelkiego rodzaju świąt moje Id wyraźnie daje mi do zrozumienia, jak wredną w stosunku do innych istotą jestem. Nie, żebym nie wiedziała, ale Id uważa, że raz na jakiś czas należy im się coś w zamian i – uzbrojone w przerażający instrument przymusu, znany w niektórych kręgach pod mianem “wyrzutów sumienia” – próbuje wymóc na mnie, bym spełniła ich oczekiwania i uczestniczyła w tzw. “zwyczajach”. Każdego roku ulegam po czym dorocznie obiecuję sobie, że to już ostatni raz i że za rok nie dam się w to wmanipulować. Po czym widzę spojrzenie mojej Matki i potulnie jadę z nią “do rodziny” bądź “na groby”, w końcu i tak już się nieźle nacierpiała, żyjąc ze świadomością, że jej jedyne potomstwo jest aspołeczną, wredną, egoistyczną samicą canis lupus. Eh.
Tego roku, jak mniemam, nie będzie inaczej. Rodzinne święta… Argh! Nienawidzę, niecierpię tej hipokryzji przy suto zastawionym stole. Wszyscy będą udawać, że On nie jest alkoholikiem, który nie groził swojej żonie siekierą, nie próbował włamać się do jej domu, nie wyzywa jej w pijackim widzie… a Ona jest miłą, kochaną kobietą, która przecież wcale nie wykorzystała naiwności praworządnego chłopaka i nie złapała go na dziecko, które nota bene jego było przypadkiem, bo ten sam manewr – jako podstarzała panna szukająca męża – stosowała też na innych. Będziemy zatem łamać się opłatkiem, życzyć sobie wszystkiego najlepszego i żałować, że tak rzadko się widzimy. Mnie jak zwykle obskoczy gromada bachorów, których do głębi serca nienawidzę, a które będę musiała zabawiać, bo jedyną alternatywą będzie siedzenie z Nimi przy stole. Litości!
Na domiar złego jeszcze prezenty… Jeżeli świat myśli, że z wywieszonym jęzorem, ziając, biegać będę po sklepach w przynajmniej równie histerycznym konsumpcyjnym tłumie, panicznie szukając czegoś, co mogę innym kupić a czego oni i tak nie chcą, i co mam dźwigać do- a następnie wieść PKSem ponad 100km to grubo się myli. Taka opcja nie istnieje. Bowiem, drogi świecie wraz ze wszystkimi mieszkańcami, w pobliżu których skazana jestem na odbycie świąt, ta tradycję (jak większość zresztą) mam w głębokim poważaniu – szczególnie, że po przepuszczeniu przez machinę wspomnianej już konsumpcji, w niczym już nie przypomina momentu, który uświetniać miała, a jedynie spend-fest. Nie prosiłam o prezenty, w ogóle nie widzę sensu prezentów “pod datę”. Więc NIE.
Oczywiście, pojadę. Nie dlatego, że chcę. Moje Ego twierdzić będzie, że nawet nie dlatego, że moja Matka chce, tylko dlatego, że – jeśli nie pojadę – znowu wyciągnie argument z serii “Masz mieszkanie i jesteś dorosła, to się w cholerę wyprowadź”, więc w sumie święta rodzinne są mniejszym złem. Wezmę LithiumCherry i możliwie jak najszybciej powiem, że muszę się uczyć koniecznie i właśnie teraz.
W sumie, nawet nie skłamię. Nie, żebym nigdy nie kłamała… ale może to dla kogoś ważne.
: I want out (Halloween cover) Sonata Arctica
Edit: Gwoli ścisłości, moją Mamę bardzo kocham i ostatnią rzeczą, jakiej mi w życiu potrzeba, jest jakaś specyficzna data, by to uczucie wyrażać. Spędzać czas z częścią mojej rodziny, która jest tego warta, też lubię i również nie potrzebuję żadnej daty jako pretekstu. Wręcz przeciwnie, to właśnie ciśnienie tych dat psuje mi humor szczególnie, że w dzisiejszym świecie “tradycja” stała się właścicie synonimem konsumpcjonizmu. Jeżeli to akceptujecie, to… cóż, Wasza broszka. Ale skręca mnie, gdy dynie niemalże bezpośrednio zamieniają się w plastikowych Mikołajów (w kolorach Coca-Coli), a głównym tematem spotów reklamowych stają się prezenty – jakby to one były najważniejszym elementem tych dni. Hipokryzji i konsumpcji mówię NIE, zatem tradycji 24 grudnia w postaci, do jakiej ewoluowała obecnie, również mówię NIE. Dokładniej “czemu” opisałam tu.
* Czytaj: pójdę do Arkadii (oh, the irony!) robić świąteczne zakupy