Dorośli zdają się mieć za mało czasu – lub zbyt wiele pewności siebie – by dostrzec, co dzieje się z młodzieżą, jaki wirus szerzy się wśród ich dzieci. Czy kiedykolwiek poczucie beznadziei zataczało tak szerokie koła? Z raz może, w okresie Burzy i Naporu, gdy młodym tak samo wmawiano, że mają wiele możliwości, wszelkie perspektywy przed sobą – a one były już dla nich niedostępne. Dziś jest podobnie – z jednej strony słyszymy, ile mamy w zasięgu ręki, ile możemy osiągnąć, jeśli tylko się postaramy – a z drugiej widzimy wyraźnie, że są to tylko puste słowa, obietnice bez pokrycia, bo drzwi, które wskazuje się nam jako otwarte, może i takimi są, ale rzeczywistość sprawia, że dla nas stają się praktycznie nie do przejścia – bo jest nas za dużo, a do podziału zostawiono zbyt mało.
Najbardziej chyba krzywdzą nas te obietnice, te kuszące kąski, którymi się nas tak sadystycznie mami, a których nigdy nie skosztujemy. Bez nadziei nie ma zawodu, a nam obiecują tyle, że w efekcie żyjemy w ciągłym niespełnieniu, w poczuciu niemocy, w przekonaniu o dennie niskiej własnej wartości. Dzieci XXI wieku to bardzo często istoty pozbawione nadziei – jak żebracy z nosami przyciśniętymi do bożonarodzeniowych wystaw, które nie są dla nich. Większość twarzy na ulicy wyraża smutek, cierpienie – bądź próbę ich maskowania. Jesteśmy pokoleniem pogrążonym w marazmie i depresji w stopniu wcześniej niespotykanym! Nikt nie pokazuje nam, dla czego warto by żyć, nikt nie stara się zapełnić naszej pustki czymś duchowym, więc staramy się ją zasypać materią, choć to nie skutkuje nigdy…
Czy ktoś w ogóle zwraca na to uwagę? Nikomu nie przyjdzie do głowy zapytać dlaczego?, bo do niczego odpowiedź mu nie będzie potrzebna. A samemu niezwykle trudno jest zbudować choćby najbardziej znikomy postument w próżni, by wesprzeć się na nim w – jakże złudnym! – poczuciu bezpieczeństwa. Bez niego zaś niesposób bez leku spoglądać w przyszłość.