…i to mnie w pewien sposób stawia na pozycji przegranej. Stanowię okaz zagrożonego gatunku, który przetrwa w ogrodach zoologicznych uniwersytetów, utrzymywany przy życiu przez bezrefleksyjny burżujski motłoch w celu zachowania pozorów, że jednak się o ten fragment fauny dba. Tak, jak z misiami koala czy dziobakami (w wersji hard – z Indianami w Ameryce) – niech sobie zostaną, aby uspokoić sumienia tych, których to jeszcze obchodzi, ale w takiej ilości, by nie trzeba się było z nimi liczyć, oraz – by łatwo przychodziło sprawowanie nad nimi kontroli. Ot, taki element dekoracyjny…
List
Mój Drogi,
piszę, bo łatwiej jest mi zebrać myśli bez pośpiechu, ponad to emocjonalnie bardziej jestem spokojna, a to zaowocuje pewnie większą przejrzystością wywodu.
Wiem, że chcesz dla mnie jak najlepiej i, że dogłębnie rani Cię każda plama zimnego cienia, która skapuje ze mnie, bo chciałbyś, bym nigdy już się w tej ciemności nie zanurzała. Teraz pewnie rani Cię moja pani D. Bardziej niż mnie… Ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że spoglądasz na sytuację w sposób jednostronny: dostrzegasz tylko swoją porażkę w tym, że nie udało Ci się mnie całkowicie od Niej uwolnić, a nie chcesz przyjąć do wiadomości ogromnego sukcesu – sukcesu niewątpliwie znacznie przekraczającego skalę tej ‘porażki’ – że zamiast potopu ciemności, ona już tylko na mnie kapie. Dajesz mi sens życia, którego dotąd nie potrafiłam znaleźć, nadzieję, której próżno szukam i siłę, by przetrwać. Twierdzisz, że to za mało, skoro wciąż mam okresy załamania i zwątpienia – ja twierdzę, że to dużo – to mój sen o cudzie, który się ziścił.
Nie wymagaj ode mnie, proszę, abym w przeciągu kilku miesięcy wydostała się z przepaści, w którą pogrążałam się latami. Mówisz, że chciałbyś mnie wziąć w ramiona i wybić całą szybkością swych skrzydeł od razu na górę, ale – zrozum, to jest niemożliwe, ja potrzebuję czasu na dekompresję jak nurek, który powraca z głębin, inaczej mnie zabijesz – rozsadzisz od wewnątrz ciśnieniem myśli, których jeszcze nie rozplątałam.
Twierdzisz, że nie wymagałbyś tego ode mnie, gdybyś nie miał pewności, że to jest możliwe. Ale błagam, pamiętaj, że ja nie jestem Tobą – mimo tylu podobieństw, które nas łączą. Jak już Ci tłumaczyłam, nie każdy jest zdolny do tego samego, humanista nie opanuje wysokiej matematyki; przynajmniej nie od razu.
Pamiętaj też, proszę, że ja dorastałam za rękę z cieniem, że ciemność i ból ukonstytuowały mnie taką, jaką jestem, jaką mnie wybrałeś. Na nich rozwinęłam swój intelekt, spojrzenie na świat i układ wartości, jestem tym przeniknięta i dlatego nie da się wyrugować ich ze mnie od razu, wyrwać za jednym zamachem. Na obecnym etapie śmiem wątpić, by uwolnienie mnie z tego cienia całkowicie było w ogóle możliwe. Nie obruszaj się, proszę, i przeczytaj uważnie: na tym etapie. Wiem, że proces ten jeszcze się nie zakończył, czuję, że części tych cieni mogę się jeszcze pozbyć, ale teraz – w tej chwili – wiem, że nie wszystkich. Być może niedługo dojdę do wniosku, ż usunąć mogę kolejne – ale to przyszłość.
Mówisz, że powinnam skorzystać z porady specjalisty, ale to już za mną; w moim przypadku jedynym, co mogą uczynić, jest przepisanie mi proszków, ale one nie usuną problemu, a tylko złagodzą skutki. Psycholog, psychiatra nie zaoferują mi nawet w połowie tego, co dajesz mi ty, nie przywrócą sensu życia. Nadrzędnym celem mojej egzystencji stałeś się ty i działasz lepiej niż chemia.
Proszę Cię więc jedynie o to, byś został ze mną i uwierzył, że ja chcę zostać z Tobą. Każdy ma złe dni, ja mam je ponad normę – przyznaję, ale równocześnie dzięki Tobie przezywam najpiękniejsze chwile na świecie. A kiedy znowu Cię skrzywdzę jakimś słowem pełnym zwątpienia – błagam, pamiętaj, że zadawanie Ci bólu jest ostatnią rzeczą, której pragnę i, że to był wypadek, jak wyślizgnięcie się szklanki z mokrej dłoni. A ja – muszę te wszystkie śmieci z siebie wyrzucić, wydalić niczym toksyny, by się nie zatruć; dlatego znajdujesz je rozrzucone w pobliżu.
Ja.
Ironia filozoficzna
Nie potrafię znaleźć sobie na tym świecie miejsca, sensu… To, co on oferuje, boleśnie mi się starcza. Czuję pustkę, czającą się za każdą moją czynnością; nicość, która mnie pożera. Jest zawsze tyle do zrobienia, tyle do poznania, ale przecież to i tak nie ma znaczenia! Życie jest wielką stratą czasu, ale trzeba go zmarnować, aby z tym skończyć. Tylko – jaka szkoda! Mamy potencję i tak mało szansy na akt…
Boję się siebie – autentycznie, sama siebie się lękam. Przeraża mnie łatwość, z jaką podchodzę do tematu autodestrukcji.
Depresja? Tak, mam depresję, ale to nie tłumaczy wszystkiego. Czasem tonę w pustce i smutku, dławiąc się własnymi łzami, i wtedy pragnę tego samego – ale inaczej, bardziej emocjonalnie, mniej intelektualnie. Teraz – w tej chwili, w której piszę te słowa – depresja jest tylko niemym cieniem, który bez słowa mi towarzyszy; prymat wiedzie umysł, który nie widzi dla siebie racji bytu. Istota istnienia odrzuca swoją formę – ironiczne, nieprawdaż?
Modlitwa
protect me from the shadows
protect me from what I want
protect me, protect me …
Puste słowa
Dlaczego ludzie mówią tak często i tak wiele o niczym? Po co tracą na bezsensowne paplanie tyle czasu i energii? Męczy mnie ten potok pustych słów, staram się od niego uciec, gdy tylko mam dokąd, najchętniej w siebie. Ale niesposób tego dokonać, gdy zwracają się z tą gadaniną do mnie bezpośrednio.
Tak, to prawda, niektórych ludzi nie jestem już w stanie słuchać. Mój umysł oznaczył ich jako marnotrawców mojego czasu, od których niesposób jest czegokolwiek ciekawego sie dowiedzieć. Mówią za dużo, za często, zbyt ogólnikowo lub szczegółowo, zbyt monotonnie, nazbyt monotematycznie… Różnie. Moją wadą – z którą ogromnie trudno jest mi walczyć – jest to, że z gruntu dyskredytuję to, co mają mi do powiedzenia; samo otwarcie przez nich ust, samo zwrócenie się do mnie budzi moją irytację. Nie mogę znieść tego marnotrawienia słów oraz braku szacunku dla ciszy.
Polemika
Przepraszam, to kto dorzuca resztę?
Szatan?
Złośliwe chochliki?
Fortuna, fatum?
My sami?
Inni ludzie?
Bo przecież historia pełna jest jednostek, które zmiażdżył ciężar ponad ich siły.
Kartki z podróży
8 IX 2003, Warszawa
Warszawa budząca się ze snu, w bladoróżowej poświacie. Spokój i senność nie przegoniona jeszcze wyścigiem po pieniądze. W chłodzie poranka, rozlanej po ulicach szarości, uchwycić można cień piękna tego miasta, ukryty za dnia w spalinach. Co tu jest pięknego? Nie wiem doprawdy. Może właśnie rezonans miedzy Warszawą pędzącą, pełną chamstwa, a uśpioną i niegroźną? O szóstej rano wydaje się całkiem niewinna… Zza szyby samochodu prawie pomyliłam ją z Berlinem czy Wiedniem… Może dlatego, że właśnie sprzątnięto ulice?
9 IX 2003, Chorwacja
Drogi ruchu na południu – jakże odmienne od naszych! Wtopione w ściany skał lub białozielonych domków, udekorowanych dużą ilością roślinności, jeśli są zamieszkane. Miasta wychodzą na ulicę z samego rana, zbliża się pół do ósmej, a mieszkańcy już rześko załatwiają swoje sprawy przy samej krawędzi drogi, którą w obie strony pędzą autokary pełne wizytatorów z innego, bardziej powściągliwego świata. Kawiarenki zacienione winoroślą, których białe plastikowe stoliki niemal stoją na asfalcie, a których goście ze szczerym uśmiechem piją szprycer (wino rozrobione z wodą) – panuje w nich nastrój tak swobodnego biesiadowania, że aż ma się wrażenie, iż, gdyby kierowca autokaru zwolnił lub zatrzymał się na chwilę, goście z radością zaoferowaliby podróżnemu kieliszek przez okno.
A za kolejnym zakrętem górskiej krętej drogi, nagle szarobłękitna pustka – morze, którego horyzont splata się z niebem w uścisku nie do rozróżnienia. Chorwacja to małżeństwo gór i słonej wody, takimi są również jej mieszkańcy – twardzi i temperamentni, zdają się czerpać w cieniu swoich winorośli o wiele więcej z życia niż ludzie z północy.
Porównując morze zieleni i morze błękitnej wody, nie wiem doprawdy, któremu przyznać prymat przedmiotu obserwacji bardziej zajmującego. Przyroda wydaje się być tu bardziej ekspansywna, walcząc o swoje w niegościnnym klimacie. Jej przejawy są bardziej urozmaicone, światłocień wydobywa z kiści igieł lasów piniowo-sosnowych niesamowite barwy. Rankiem przeciwstawia się temu pokazowi witalności tafla morza gładka (!) jak lustro stawu, powielająca wiernie kolor nieba nad sobą. Tylko przy brzegu dostrzec można ukryty w nim potencjał niezwykłości, którego zapowiedzią jest lazurowy błękit płycizn.
Wybrzeże Chorwacji podziwia się właściwie z lotu ptaka – tu, gdzie morze całuje stopy wyniosłych gór, droga przeważnie wiedzie nad przepaścią, wydarta stromiznom stoków. Woda, plaże okolone lazurem, domki o glinianych wypalonych słońcem dachówkach – to wszystko jest w dole, pod stopami…
21 IX 2003, Orebic
Koniec września, a tutaj panuje niemoralne wręcz gorąco. Słońce pali skórę, gorące powietrze wysusza gardło powodując nieustanne pragnienie. Ludzie skłonni są nadłożyć dwa razy drogi, byleby tylko iść, schroniwszy się w cieniu. Koniec września, więc cień ten daje w końcu jakieś schronienie…
O jedzeniu przez większą część dnia się nie mysli, jest na to za gorąco, poza tym głód oszukiwany jest przez napoje. Jedzą tylko Niemcy, mieszkający w klimatyzowanych pokojach i poruszający się wszędzie klimatyzowanymi autami. Reszta pije i czeka na wieczór.
Czarna Sobota…
…gdy czas płynie szybciej – zbyt szybko – niż zwykle, a czynności normalnie sprawiające przyjemność, mają gorzki posmak smutku rozstania.
Ciekawi mnie, jak wielu z Was doświadczyło na własnej skórze uczucia, że życie zamienia się w Czarną Dziurę – gdy żadna właściwie aktywność emocji nie pozwala na odróżnienie dnia wczorajszego od jutrzejszego, bo brak zdarzeń na tyle istotnych, by uznać je za punkt orientacyjny… Tak, że tylko teraźniejszość stanowi jaśniejszą plamę oświetloną świadomością, a wszystko inne rozmazuje się i ginie w jednostajnym mroku. Wiem, że ta ciemność, lepka i pusta, czeka na mnie za rogiem – wiem, że nastepne dwa tygodnie będą jednostajną plamą złotego światła i azurowej wody… Niczym więcej, czasem straconym, który mogłabym lepiej, właściwiej wykorzystać – na to, co naprawdę jest ważne. Nie bedą nawet wypoczynkiem, tylko ciągłym, tęsknym wyczekiwaniem, liczeniem sekund, wegetacją. Bez żadnych bodźców – smutku, bólu czy radości – a tylko z dominującym uczuciem braku i niekompletności.
Bolesne pytanie
Niedawno światowe agencje informacyjne podały, że 24-letni rosyjski hokeista Klubu New York Rangers Roman Liaszenko powiesił się w swoim pokoju hotelowym w tureckim kurorcie Antalyi, gdzie przebywał na wakacjach wraz z siostrą i matką. Na początku nie było wiadomo, co skłoniło tego wysportowanego, bogatego, młodego Rosjanina do tak desperackiego kroku. Dopiero kilka dni później jeden ze szwajcarskich dzienników ujawnił, że Liaszenko zostawił list pożegnalny, w którym napisał: “mam AIDS i nie potrafię z tą chorobą żyć”. Rodzina Liaszenki jest jedną z wielu pogrążonych w bólu po samobójczej śmierci kogoś bliskiego. Z danych Światowej Organizacji Zdrowia i Międzynarodowego Stowarzyszenia Zapobiegania Samobójstwom wynika, że czyn ten znajduje się na 10. miejscu na liście przyczyn śmierci, a corocznie popełnianych jest więcej samobójstw niż zabójstw. Akt samounicestwienia Romanowi Liaszence się udał. Cierpienie się skończyło. Lecz dla jego rodziny tragedia dopiero się zaczęła. Siostra i matka do końca życia będą zadawać sobie pytanie, czy można było temu zapobiec. Najbardziej gorzka jest świadomość, że prawdopodobnie nigdy nie uda się na nie odpowiedzieć.
Niepokojące sygnały
Z pewnością każdemu z nas zdarzają się momenty, kiedy wydaje nam się, że nie przeżyjemy kolejnego dnia, że życie jest pełne męki i cierpień. Może straciliśmy właśnie najbliższą sercu osobę, zawiedliśmy się na przyjacielu, wyrzucono nas z pracy lub zapadliśmy na ciężką chorobę. Jednak jakkolwiek silne i “uzasadnione” są uczucia beznadziejności i towarzyszące im przelotne pragnienie, by z tym wszystkim skończyć, to jednak zdecydowana większość z nas nigdy nie poddaje się temu impulsowi. Jak kiedyś powiedział Nietzsche: Myśl o samobójstwie jest wielkim pocieszeniem. Dzięki niej udaje się przetrwać wiele złych nocy. Dla niektórych jednak chęć samozagłady nie kończy się na przelotnym pragnieniu.
Uczeni już od wielu lat starają się rozwikłać tajemnicę samobójstw. Dziś pewni są właściwie tylko jednego: samobójstwo nigdy nie przychodzi bez ostrzeżenia. Zawsze towarzyszy mu wiele sygnałów. Sęk w tym, że ci, do których są one kierowane – rodzina, przyjaciele – rozpoznają je zwykle dopiero po fakcie. Jak je dostrzec wcześniej? Według specjalistów, naszą uwagę powinno zwrócić przede wszystkim to, że ktoś w naszym otoczeniu wspomina o chęci zabicia się. Statystyki dowodzą bowiem, że mówił o tym przynajmniej co drugi samobójca. Niepokojące powinno być także nagłe zainteresowanie się tematyką śmierci – nawet pod pozorem zwykłej ciekawości lub dociekań naukowych – a także wypowiedzi w rodzaju: “niedługo moje problemy się skończą”, “może wreszcie odnajdę spokój” albo “nie chce mi się już dalej żyć”. Przyszły samobójca próbuje w ten sposób zwrócić na siebie uwagę; po prostu jego podświadomość woła o pomoc. Czasem zaczyna też zaniedbywać swój wygląd, obowiązki domowe i zawodowe, staje się agresywny i nadpobudliwy albo wręcz przeciwnie – zaskakująco spokojny i nad wyraz opanowany. Zwykle zdarza się tak, że zanim ktoś targnie się na swoje życie, stopniowo popada w coraz większe przygnębienie i depresję. Badania prowadzone przez Amerykańskie Stowarzyszenie Badań Samobójstw niezbicie dowodzą, że pogłębiające się poczucie beznadziejności, coraz niższa samoocena i negatywne oczekiwania to jednoznaczne sygnały nadchodzącego nieszczęścia.
Na tropach cierpienia
W kręgach badaczy zajmujących się problemem samobójstwa wciąż żywy jest spór o przyczyny. Jedni skłonni są przypuszczać, że do tego kroku pchają człowieka przede wszystkim najróżniejsze bodźce socjologiczne (wymienić ich wszystkich nie sposób, z pewnością wymagają oddzielnej, szerokiej analizy), inni zaś twierdzą, że znacznie większą rolę odgrywają tu wrodzone skłonności. Większość jest jednak przekonana, że – jak zwykle – prawda leży pośrodku. “Aby ktoś targnął się na życie, musi się zdarzyć wiele niepowodzeń naraz. Jednak o skłonnościach samobójczych tak naprawdę decyduje podłoże biologiczne. Ono tłumaczy, dlaczego z takich samych życiowych opresji jedni wychodzą zwycięsko, inni zaś nie” – wyjaśnia na łamach American Scientist Victoria Arango ze Stanowego Instytutu Psychiatrycznego w Nowym Jorku. Jej zdaniem, za samobójstwo odpowiedzialny jest układ nerwowy, w którym szlaki komunikacyjne plączą się czasami w nieznośnie bolesne węzły. Victoria Arango wraz z uczonymi z Prezbiteriańskiego Centrum Medycznego w Columbii kieruje pracami zmierzającymi do rozwikłania tych węzłów i poznania neuropatologii samobójstwa. Zgromadzone przez nią wycinki ponad dwustu mózgów samobójców to największy w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie zbiór materiału do badań zmian neuroanatomicznych, chemicznych i genetycznych. Analizie poddaje się głównie korę przedczołową, która jest miejscem tak zwanych wykonawczych funkcji mózgu, z wewnętrzną “cenzurą” włącznie, dzięki której nie zdradzamy swoich myśli w sytuacjach społecznie niestosownych i tłumimy impulsywne zachowania. Właśnie impulsywność bowiem jest podłożem samobójstwa. Choć niektórzy bardzo dokładnie planują swoją śmierć – zostawiają listy, testamenty, a nawet instrukcje dotyczące ceremonii pogrzebowej – to dla znakomitej większości jest ono aktem całkowicie spontanicznym, fatalną w skutkach decyzją podjętą w wyjątkowo złym dniu.
Badania Arango przyniosły dość zaskakujące wyniki. Okazało się, że u wszystkich samobójców występowały mniej lub bardziej poważne zmiany zarówno anatomiczne, jak i chemiczne w dwóch rejonach mózgu: części kory mózgowej położonej tuż nad oczami oraz we fragmencie pnia mózgu. Oba są odpowiedzialne za produkcję i wykorzystanie serotoniny – hormonu działającego na umysł uspokajająco, którego niedostatek obserwuje się u osób cierpiących na depresję. J. John Mann z Prezbiteriańskiego Centrum Medycznego w Columbii w czasopiśmie Archives of General Psychiatry dowodzi wręcz, że ci samobójcy, którzy wybrali najpewniejszy sposób zabicia się – na przykład zażyli zbyt dużą ilość leków lub wyskoczyli z wysokiego piętra – mieli największe zaburzenia w wytwarzaniu serotoniny. Byli tak chorzy, że prozac – lek antydepresyjny uznawany za jeden z największych sukcesów przemysłu farmaceutycznego ostatnich lat – w ogóle im nie pomagał.
Dramaty dzieciństwa
Samobójstwo najczęściej popełniają osoby dorosłe, między 30-50 rokiem życia. Nastolatki stanowią około 10 procent wszystkich samobójców, a wśród małych dzieci zdarza się to sporadycznie. Jednak – w niektórych przynajmniej wypadkach – to właśnie w przeżyciach z dzieciństwa należy szukać źródeł późniejszych depresji i przyczyn samounicestwienia. Martin H. Teicher, profesor ze Szkoły Medycznej w Harvardzie, ustalił, że traumatyczne doświadczenia z najwcześniejszych lat życia pozostawiają niezatarte ślady w budowie i funkcjonowaniu mózgu. Badania prowadzone nad osobami, które w dzieciństwie poddawane były silnym stresom (zaniedbywane lub molestowane seksualnie), wykazały, że w ich mózgach doszło do poważnych i – co gorsza – nieodwracalnych zmian. Najbardziej odmieniony, czyli wyraźnie zmniejszony, był między innymi fragment mózgu zwany hipokampem, odgrywający istotną rolę w formowaniu się i odtwarzaniu śladów pamięciowych, a także ciało migdałowate, biorące czynny udział w tworzeniu emocjonalnej zawartości pamięci, na przykład odczuć związanych ze strachem, złością, agresją i impulsywnością. Zmiany dotyczyły również tak zwanego robaka móżdżku, którego anomalie neurolodzy już od dawna łączą bezpośrednio z najróżniejszymi zaburzeniami psychicznymi: schizofrenią, zespołem nadpobudliwości oraz chorobą maniakalno-depresyjną. Nastrój osób cierpiących na tę ostatnią dolegliwość oscyluje między rozpaczą a euforią. Kiedy nadchodzi rozpacz, a chory nie przyjmuje leków, niemal zawsze przychodzą myśli samobójcze. Dziewięćdziesiąt procent chorych próbuje się zabić. Wielu się to udaje. Czy skłonność do samounicestwienia jest dziedziczna?
Dotychczas nie udało się nikomu wyodrębnić genu, który odpowiadałby za takie predyspozycje. Uczeni twierdzą jednak, że “skłonności takiej nie można wykluczyć”. Na początku lat dziewięćdziesiątych Alec Roy z Medycznego Centrum w East Orange w New Jersey odkrył, że 13 procent bliźniaków jednojajowych, których brat lub siostra zmarli śmiercią samobójczą, również próbuje to zrobić, natomiast wśród bliźniaków dwujajowych postępuje tak tylko 0,7 procent. Inne badania dowiodły zaś, że prawdopodobieństwo samobójstwa dzieci ludzi, którzy sami się zabili, jest aż sześciokrotnie wyższe niż dzieci rodziców, którzy takich prób nie podejmowali. Trudno więc oprzeć się przekonaniu, że samobójstwa to sprawa dziedziczna.
Na ratunek
Czy istnieje lekarstwo zapobiegające samobójstwu? Jak na razie, niestety, nie. Jest za to wiele dowodów wskazujących, że przed targnięciem się na własne życie może powstrzymywać ludzi lit. Mognes Schou ze szpitala psychiatrycznego w Risskov w Danii, który zebrał wyniki wszelkich dostępnych badań nad tym minerałem, przekonuje, że pacjenci depresyjno-maniakalni, którzy go przyjmują, wielokrotnie rzadziej podejmują próby samobójcze niż ci, którzy litu nie zażywają. Dlaczego więc tak mało osób zostaje poddanych tej terapii? Przede wszystkim ze względu na skutki uboczne. Przyjmowanie litu – w postaci kapsułek węglanu litu lub cytrynianu litu – może powodować drżenie rąk, stałe pragnienie, tycie, a nawet kłopoty z koordynacją ruchów i upośledzenie pamięci. Co gorsza, pacjenci przyjmujący go muszą regularnie kontrolować jego stężenie we krwi, by utrzymać je w granicach dawki terapeutycznej, gdyż zbyt wysokie może nawet zagrażać życiu. W tej sytuacji znacznie korzystniejsze wydaje się podawanie leków antydepresyjnych, choć i one nierzadko wywołują nieprzyjemne skutki uboczne.
Sęk w tym, że nawet bardzo wysokie dawki najlepszego medykamentu nie zawsze chronią przed popełnieniem samobójstwa. Zazwyczaj bowiem problem leży zupełnie gdzie indziej. Wielu przyszłych samobójców ani ich rodziny w ogóle nie zdają sobie sprawy z tego, że cierpią na zaburzenia wytwarzania serotoniny i że potrzebują pomocy. Złe samopoczucie, skłonności depresyjne, myśli samobójcze kojarzą wyłącznie z niepowodzeniami, które ich spotkały w życiu, nie zaś z “chemią” mózgu. Na szczęście, ostatnio pojawiła się nadzieja dla wszystkich wpadających w “dołki”. Zespół Granshyama Pandey’a z Uniwersytetu w Illinois poinformował, że zaburzenia w wydzielaniu serotoniny przez mózg prawdopodobnie już niedługo będzie można wykrywać za pomocą prostego testu krwi. Otóż na płytkach krwi potencjalnych samobójców jest znacznie więcej cząsteczek chemicznych, tak zwanych receptorów, wrażliwych na działanie tego hormonu, co świadczy o anomaliach chemicznych występujących w mózgu, a polegających na niedoborze serotoniny.
Kiedy takie testy wejdą do obiegu, trudno na razie powiedzieć. Można i trzeba mieć jednak nadzieję, że któregoś dnia nauka do końca wyjaśni podłoże zachowań samobójczych, a tym samym oszczędzi wiele istnień oraz cierpień rodzinom tych wszystkich, którzy odebrali sobie życie.
Miesięcznik Nowe Pańswto 3 IX 2003
Dziekuję Ci, Monamenitos, za ten link. Jak przewidziałaś, zainteresował mnie bardzo.
Wyspa ciepła pośród wiecznej zmarzliny
Czuję przeraźliwe zimno rozchodzace się po kościach i ciężar wstrzymywanych z trudem łez… Strach, że mimo wszystko nic się w moim życiu nie zmieniło… Że znowu wciągnie mnie gesta pustka niewiary w jutro, depresyjnego strachu, śmierci… To strasznie mieć w życiu tak mało punktów zaczepienia i tylko jedno źródło światła, to niebezpiecznie żyć tylko drugą osobą. Wystarczy, że na chwilę tylko zejdzie z ust uśmiech, a ja już widzę wyszczerzoną do mnie śmierć. Nadal żywię dominujące przeczucie, że zginę z własnej ręki. Poza moim małym światem, ograniczonym dwiema parami rak i oświetlonym jednym płomiennym spojrzeniem, panuje wieczna zmarzlina, próżnia śmiertelnie zimnego wszechświata, której nie ogrzewają nasze splecione oddechy.