Lapidarium

Lapidarium – to miejsce, gdzie zbiera się niepotrzebne szczątki. Kapuściński nazwał tak zbiór swoich ‘wolnych myśli’ – swoich i cudzych sentencji (lub dłuższych fragmentów).

*To nie jest Ksiega Gości ani tablica informacyjna, dlatego usunęłam Wasze podpisy ze wpisów. Tutaj cześć oddaję tylko pamięci tych, którzy je wypowiedzieli.

Apatia

Czasem ogarnia mnie potworna apatia – pod koniec dnia, na jego początek, w samym środku… Głowa aż boli, aż pulsuje od pustki i nie-chcenia, każdy ruch wykonuję wbrew sobie, wbrew światu. Ale wykonuję – ruch pierwszy, ruch drugi, trzeci: setki malutkich czynności, jak stawianie literek na przykład, bo w takich momentach zdaje mi się, że upływający czas – mijające życie – materializuje się przede mną. A te wszystkie działania – tak bezsensowne z pozoru, jak stawianie czoła rozpędzonej lokomotywie – pozbawiają go próżni, a razem z nią – części jego grozy. Ale strach nie znika, boję się wciąż.

bez tematu

Czy mamy prawo krzywdzić ludzi, których kochamy?
Czy mamy prawo krzywdzić ludzi, którzy nas kochają?
Czy wobec tego mamy krzywdzić siebie?
W przypływie heroizmu odpowiem – tak. Siebie tylko i wyłącznie mamy prawo krzywdzić, nikogo więcej. To wyrzeczenie, które wynosi nas ponad poziom człowieczeństwa.

Ale ja jestem tylko człowiekiem i nie jestem pewna, czy długo jeszcze wytrzymam.

Chwast

Ogród… Ogród moich marzeń… Nie wiem, co znów mnie tu zagnało – chyba przemożna ciekawość, granicząca z krańcową głupotą. Wchodzę doń przez wyłamaną, osmaloną bramę i brnę przez popioły i zgliszcza. W urodzajnej dla marzeń porze dzieciństwa jak wszystko tu kiełkowało! Teraz tylko „Śmierć i zniszczenie” – jakże to prozaiczne… Jestem pewna, że nic już tu nie wyrośnie – nie jest to przekonanie szczególnie szczęśliwe, bo nad wyraz skutecznie powstrzymuje mnie przed próbą chociażby podjęcia jakiegokolwiek działania.
– „Jak nie posadzisz, to nie wyrośnie”
– „Po co sadzić, skoro nie wyrośnie?”
Błędne koło. Ale moje Ja Pełne Nadziei („Płonnej!” krzyczy moje Już Martwe Ja) trochę się rozbudziło ciepłymi promieniami słońca (Wiosna?).
– „Z tych dwóch przesłanek, jedna ma tylko obiektywną wartość, bo jest prawdą analityczną” (a jednak filozofia na coś się przydaje)
Zasadzę więc – i nawet niech sczeźnie! Wśród łez znajdę kolejny dowód. A niechby tylko zakiełkowało! Niechby tylko… Serce prawie dusi się pod ciężarem nadziei. Stoję skamieniała ze zdziwienia – to ono jeszcze jest w stanie … ?
– „Jeśli mnie zabije, spokojem w niepamięci utonę. A jeśli nie zabije – uczyni mnie silniejszym”
– „Jeśli zrani tylko?”
– „A jeśli ja chwast sadzę?”

Codzienność

Żeby przetrwać lata szkolne i nie zmarnować sobie doszczętnie młodości, trzeba opanować sztukę wykonywania kilku czynności jednocześnie. Trzeba dzielić czas, ‘rozcinać sekundy’ – by skosztować jeszcze trochę życia na marginesie, by nie skostnieć nad książką, nad biurkiem. Walczyć z czasem, bić się – by nie stracić go w całości, by nie popłynął niezmącony.

A w przyszłości – jeżeli będzie, jeżeli jest jakaś przyszłość – zabijać nas będzie kierat codzienności, powtarzalność… Każdego dnia to samo, bardziej widoczna jednakowość niż teraz, gdy jeszcze trochę mamy do odkrycia…

Chciałabym znaleźć lekarstwo na codzienność. Lekarstwo na życie znam, jest stosunkowo proste, ale przecież nie o to tu chodzi, prawda?
Chciałabym pomóc sobie, ale najbardziej – chciałabym pomóc Komuś. Nie potrafię, mogę tylko słuchać. Ta niemoc doprowadza mnie do rozpaczy.

Na torowisku

Torowiska są dla mnie punktami magicznymi; arterie naszego świata obumierające powoli i tracące na znaczeniu… Postindustrialnie piękne, magnetycznie symboliczne: droga, kres drogi, nieskończoność drogi… i strach, i śmierć…

Jest w Warszawie jedno takie miejsce, które kolejnymi odwiedzinami naznacza moje życie jak kamieniami milowymi. Nic się właściwie tam nie zdarza, prócz myśli w mojej głowie – widzę piękno odarte z tynku, ubłocone, zapadające się torowiska przed Zachodnim – „tam, gdzie słońce zachodzi fioletem” …

Stoję na wiadukcie wtulona w przenikliwe zimno przedwiosennego dnia i choć cały świat hałaśliwą ulicą mknie tuż za mną, moja świadomość kończy się i zaczyna na horyzoncie, ku któremu mkną rozpalone odbiciem nieba tory. Niebo samo płonie – pomarańczą najpierw, później fioletem. Ku mnie mkną żelaznym szlakiem trzy zimnolśniące ślepia pociągu. Zbliżają się najpierw cicho, później terkoczącym dźwiękiem – by pędem zapierającym dech w piersi wedrzeć się w tunel pode mną. Idealnie pode mną. Moja myśl zeszła z jego drogi o sekundę za późno, moja myśl wpadła pod rozpędzony pociąg – gdy dzień konał na zachodzie.
Boję się stać przy torach, gdy obok pędzą pociągi.

Ciekawość

Tonęłam w mojej otchłani spokojnie, dławiąc łkanie i patrząc. Od czasu do czasu obejmowałam pieszczotliwie chłodnymi ramionami resztki, które zagłębiały się wraz ze mną. Od czasu do czasu wir wynosił mnie ku powierzchni, czasem nawet udało mi się zaczerpnąć powietrza – ale jakby wbrew własnej woli,. Ciało moje już dawno ogarnął błogi bezwład. Ciekawość i rezygnacja ciągnęły je w otchłań.

Dostrzegłam promień światła. Myślałam, że mnie ogrzeje. Oświetlił mi tylko drogę – jeszcze wyraźniej zobaczyłam przestrzenie bez życia, w których dryfuję. Czy było warto?

Czy żyć dotąd – było warto?

Pocałunek szczęśliwej miłości jest miękki i ciepły, dotykiem spragnionych ust budzi do lotu girlandy motyli w podbrzuszu, gorącym oddechem ogrzewa gładką skórę, rozprasza mroki łagodnym światłem. Wypełnia serce nadzieją i zapomnieniem, przymrużone z rozkoszy oczy – szczęściem.

Pocałunek nieszczęśliwej miłości zimnym ostrzem tnie bladą skórę, budząc nie piękne i radosne motyle, lecz stada widmowych ciem, ciche zjawy nocy niosące na pierzastych trzepotem skrzydłach zagrożenie i smutek. Topi serce w odmętach zwątpienia i samotności, cichą i zaciągniętą szarą pajęczyną ruinę człowieka wypełnia echem tłumionego łkania. Zabija. Wyciska ostatnią łzę i całe powietrze z obumarłych szlochem płuc.

Nieszczęśliwa miłość nawiedza jak zjawa po nocach, kusi i obiecuje – wciskając ci w drżące ręce błyszczące żyletki. Napełnia wyblakłe oczy słonymi łzami. Wsącza w serce nadzieję, by następnie wyssać ją jak pijawka prawie do ostatniej kropli, a gdy ona już tylko zostanie, gdy ostatnich drzwi klamka zalśni tuż przed oczami, tuż przed spragnionymi, zmęczonymi czekaniem dłońmi, zalać je na nowo tą obietnicą gorzką, tą trucizną nadziei, prawie topiąc, niemal upajając…

Nieszczęśliwa miłość tysiącem ran sprawia, że czujesz, że żyjesz.

Nieszczęśliwa miłość trwa tak długo, jak Ty kochasz. Czy to nie uczyni zadość?

Targając wory piasku i kamieni

Czasami wydaje mi się, że przyciągam w jakiś dziwny, niepojęty sposób ku sobie wszelkie tragedie tego świata… Nie, nie same największe – które zmiotłyby mnie z powierzchni ziemi, ani nie same średnie – które by mnie zmiażdżyły. Ciągną za to do mnie nieprzeliczone stada małych dramatów, utrudniających życie ciągłym kąsaniem, brzęczeniem, kaleczeniem…

Wiem, że sytuacje extremalne zdarzają się rzadko… Że życie składa się w przeważającej części z elementów pośrednich… Ale ja już jestem zmęczona… Chociażby tłumaczeniem, że – chociaż rozdrobnione – tragedie te są w sumie równie ciężkie do zniesienia i bolesne jak “wielkie życiowe trzęsienia ziemi”. Bo przecież nikt rozsądny nie stwierdziłby, że lżejszy byłby wór piasku niż kawał kamienia, gdyby waga ich była taka sama – tylko dlatego, że kamień stanowi jednolitą masę.

Wiersz II

Czy życia łaknąć za wszelką cenę trzeba?
Czy jego drogi kręte równać zawsze do nieba?
Czy życie zawsze najwyższą jest wartością?
Czy fakt istnienia – sam w sobie – radością?

Czy zdolnym byłby człowiek porzucić istnienie
Wiedząc, że wszystkim dla niego jest to jedno lśnienie?
Czy nadzieja, że coś jutro przyniesie, odmieni
Nie mogłaby wzmocnić nadwątlonych korzeni?

Czy strach przed nieznanym nie wstrzymałby kroku?
Czy oczy – ze słońca – nie zlękną się mroku?
Czy ręki nie cofnie zrzucającej brzemię
Wiedza, że tak wszystko opadnie na ziemię?

Może by mogło, może by się udało
Przecież by chcieć żyć potrzeba tak mało
A jednak za dużo, zbyt ciężkim się zdaje
Rejs statkiem strzaskanym przez zmrożone kraje.