Krew skapywała na podłogę powoli, z ociąganiem – jakby pragnęła oddalić moment, gdy dotknie jej powierzchni, gdy prawo ciążenia odbierze jej skrzydła. Ciemna kałuża rosła więc flegmatycznie, co chwilę wstrząsana torsją spadającej kropli. Po ciemnej tafli przebiegał kolisty dreszcz, jednak gdy tylko się uspokajała, ponownie spoglądała krwawym okiem w górę.
Płomień małej świeczki tańczył niespokojnie na knocie, jakby wielce czymś podekscytowany. Jego niepewne, migotliwe światło mnożyło się w wilgotnych parą ścianach niczym w gabinecie luster, tworząc armię umierających słońc, konającą galaktykę. Ciekawie niczym dziecko spoglądał w ciemną wodę u swych stóp, której mroki swym wątłym blaskiem ledwo był w stanie rozświetlić. Z jej powierzchni ruchliwym płomykiem odpowiadało mu własne odbicie, sunące w wydłużonych refleksach niczym ognie świętego Elma wzdłuż wanny daleko – tam, gdzie w zwierciadłach bardziej ciemnych niż wodne odmęty, jego postać mnożyła się raz jeszcze, migocząc mu naprzeciw dwoma małymi gwiazdkami.
Martwe, na wpół otwarte oczy spoglądały znad ciemnej tafli na migoczący nieśmiało płomień. Snu wody nic nie mąciło – ani ruch, ani oddech, ani bicie serca… Krzyczał skrawek skóry napięty na kolanie i kiedyś wyrzucony nad powierzchnię. Na brzeg wanny wyślizgiwał się z otchłani gładki wąż zimnej ręki, zwieszając głowę znad krawędzi i ukazując szkarłatnemu lustru pod sobą brzuch rozdarty i przeorany.
Płomień konał w spokoju i zrozumieniu. Przeżył cały dany sobie czas, przetańczył na świecy całe dostępne mu życie, nie pragnąc nic więcej. Odbiciem zajrzał w każdy skrawek dostępnej mu przestrzeni, co sił w knocie walczył z cieniami, które po kątach skrywały mu kawałki rzeczywistości. Nie mógł jednak prześwietlić swym blaskiem dwóch ciemnych otchłani, które odpowiadały mu jego odbiciem znad tafli gładkiej wody. Skurczył się, skarlał – a ciemność ośmielona jego słabością cicho i miękko wypełzać zaczęła z odleglejszych zakamarków. Zaatakował więc raz jeszcze – i bezwstydne cienie, i dwie niewiadome, które zwierciadłami oczu wpatrywały się w jego agonię; wzrósł nad knot w samobójczym porywie pożądania i rozjaśnił przestrzeń naokoło, wyostrzając zamazane kontury. Otchłanie naprzeciw pozostały nieodgadnione, wyciekły z nich tylko ból i smutek wystraszone nagłym blaskiem. Konającemu płomieniowi zśród białorudej wody odpowiedział jedynie bezwstydny, wyuzdany blask ostrza. A po chwili pożarły wszystko ciemności.