Noc

Noc… Lubię noc, wolę ją od dnia, jest o wiele spokojniejsza, bardziej pusta – nie trzeba walczyć o swoją życiową przestrzeń, najczęściej wystarczy ją po prostu wysączyć spomiędzy oddechów śpiących.

Wolę noc od dnia, ponieważ mojej przestrzeni nie przeszywają mordercze promienie słońca, nie dostarczają mojemu ciału nadmiaru energii, z którą nie wiem, co mam począć.

Wolę noc od dnia, ponieważ światło zabija niedomówienia, domysły… a to one są motorem myślenia.

Wolę noc od dnia, ponieważ marzenia mogą w nieskończoność żeglować po morzu ciemności, nie przepalone przez słońce, nie zdeptane przez ludzi, nie spłoszone hałasem.

Wolę noc od dnia, ponieważ – gdy ciemność i senność w orszaku snów opadną na świat – czasem potrafi on choć na chwile przybrać inny – piękniejszy, lepszy – kształt.

Cicha śmierć

Dziwne, osobliwe uczucie pustej, pozbawionej gniewu bezsilności. Gdzieś przed chwilą w jednej sekundzie coś we mnie umarło, nie wydając nawet głosu. Teraz tam – w środku – kolejne elementy misternej konstrukcji walą się, przyprawiając mnie o tępy ból głowy.

Nie czuję gniewu, tylko straszliwą niemoc. Nie wiem, chyba raczej nie jestem smutna… Jeszcze… Łzy? Nie, płacz zbytnio rozstraja. Pustka. Mała, cicha, niedostrzegalna Apokalipsa. Spełnienie się najstraszniejszych przepowiedni.

MB. „związał się z kimś ostatnio”. „Ma kobietę”. A ode mnie odgania się jak od jakiegoś insekta. Nie będę płakać. Nie wolno mi. Zasypuję wspomnienia resztkami uczuć. Gruzami.

Pianista Polańskiego. Szpilman ucieka ze szpitala, który przez jakiś czas był jego schronieniem przed Niemcami, skacząc przez mur. Po drugiej stronie widzi ruiny Warszawy, zniszczenie – przeszłości, jakiś marzeń, jakiś nadziei.

Nie myślałam, że tak to na mnie podziała. Podejrzewałam – ba, wiedziałam przecież! – że coś takiego będzie miało miejsce, ale nie przypuszczałam, że tak mnie to poruszy. Przecież wszystko już wydawało się skończone, już umarłe, zapomniane – a skonało dopiero teraz…

Inspired by Devilbunny

Krew skapywała na podłogę powoli, z ociąganiem – jakby pragnęła oddalić moment, gdy dotknie jej powierzchni, gdy prawo ciążenia odbierze jej skrzydła. Ciemna kałuża rosła więc flegmatycznie, co chwilę wstrząsana torsją spadającej kropli. Po ciemnej tafli przebiegał kolisty dreszcz, jednak gdy tylko się uspokajała, ponownie spoglądała krwawym okiem w górę.

Płomień małej świeczki tańczył niespokojnie na knocie, jakby wielce czymś podekscytowany. Jego niepewne, migotliwe światło mnożyło się w wilgotnych parą ścianach niczym w gabinecie luster, tworząc armię umierających słońc, konającą galaktykę. Ciekawie niczym dziecko spoglądał w ciemną wodę u swych stóp, której mroki swym wątłym blaskiem ledwo był w stanie rozświetlić. Z jej powierzchni ruchliwym płomykiem odpowiadało mu własne odbicie, sunące w wydłużonych refleksach niczym ognie świętego Elma wzdłuż wanny daleko – tam, gdzie w zwierciadłach bardziej ciemnych niż wodne odmęty, jego postać mnożyła się raz jeszcze, migocząc mu naprzeciw dwoma małymi gwiazdkami.

Martwe, na wpół otwarte oczy spoglądały znad ciemnej tafli na migoczący nieśmiało płomień. Snu wody nic nie mąciło – ani ruch, ani oddech, ani bicie serca… Krzyczał skrawek skóry napięty na kolanie i kiedyś wyrzucony nad powierzchnię. Na brzeg wanny wyślizgiwał się z otchłani gładki wąż zimnej ręki, zwieszając głowę znad krawędzi i ukazując szkarłatnemu lustru pod sobą brzuch rozdarty i przeorany.

Płomień konał w spokoju i zrozumieniu. Przeżył cały dany sobie czas, przetańczył na świecy całe dostępne mu życie, nie pragnąc nic więcej. Odbiciem zajrzał w każdy skrawek dostępnej mu przestrzeni, co sił w knocie walczył z cieniami, które po kątach skrywały mu kawałki rzeczywistości. Nie mógł jednak prześwietlić swym blaskiem dwóch ciemnych otchłani, które odpowiadały mu jego odbiciem znad tafli gładkiej wody. Skurczył się, skarlał – a ciemność ośmielona jego słabością cicho i miękko wypełzać zaczęła z odleglejszych zakamarków. Zaatakował więc raz jeszcze – i bezwstydne cienie, i dwie niewiadome, które zwierciadłami oczu wpatrywały się w jego agonię; wzrósł nad knot w samobójczym porywie pożądania i rozjaśnił przestrzeń naokoło, wyostrzając zamazane kontury. Otchłanie naprzeciw pozostały nieodgadnione, wyciekły z nich tylko ból i smutek wystraszone nagłym blaskiem. Konającemu płomieniowi zśród białorudej wody odpowiedział jedynie bezwstydny, wyuzdany blask ostrza. A po chwili pożarły wszystko ciemności.

Głupota i materia to najwięksi Twoi wrogowie

Z przerażeniem zaczynam patrzeć się na rzeczy, na materię… Nie chodzi mi nawet o to, że ona nas – ludzi – wiąże do siebie, że ściąga z właściwej drogi… Najmniejsza rzecz może zmienić losy świata…

Bogowie, nie rzeczy tylko, najmniejsze zdarzenia! Przypominają mi się szczegóły przeszłości, niby – zapowiedzi. Znaki? Nie. Coś, co się zdarzyło, a – choć samo obojętne – jako mające takie samo prawdopodobieństwo zajścia jak jakieś zdarzenie wielkiej wagi, winno mnie było ostrzec… Ale ja jestem głupia i nie uczę się na własnych błędach.

Co widzi trupa wyszklona źrenica?Juliusz Słowacki

Co widzi trupa wyszklona źrenica?
Światło słońca, lustrem grobu odbite
Czy pył ziemi, co z niedoszłej się niesie drogi?
Płacz i tęsknote, co bliskich nachodzi
Czy śmiech ich i radość żeś tylko wspomnieniem?

Co widzi trupa wyszklona źrenica?
Świat, w którym żył
Czy życie nadeszłe?
Czy pustkę i ciemność, zimno, mróz, śniegi?
Raj obiecany, piekło przeklęte,
Światło na końcu ciemnego tunelu?

Co widzi trupa wyszklona źrenica?
Czy widzi świat drogi, jak dzieli się w części?
Jak wizja całości się w puzzle rozpada?
Krew swoją, a może wielkie robaki
Żywiące się ciałem zapadłym w odmęty?

Zmierzch – rozlał atrament…

Nieosiągalne niebo, lodowo niebieskie, zalane brzoskwiniowym blaskiem usypiającego słońca… Chmury – jak poduszki, na których za chwilę głowę ułoży jasnowłosy bóg – zanurzone w złocie, przybrudzone nim na krańcach, nasiąknięte światłem… Gorejący dysk prześwitujący przez obrane z liści gałęzie jak przez koronki, jego płomienie ginące w grudniowym powietrzu, ledwo dotykające zszarzałej śmiercią ziemi – choć stawiające w płomieniach całe niebo.
Naprzeciw jaśniejącej twarzy słońca – szare miasto rozlazłe dookoła mnie, z kryształami szklanych wieżowców w sercu, do którego zmierzają żyły torów, biegnących za horyzont… Nierealność tej chwili – tego wrażenia przedziwnie rozciągniętego w czasie, rozpiętego na każdym bodźcu, każdym uczuciu, którego doznaję… Wieczność pożogi walczącej z lodem nade mną, eony liści na drodze, nieskończoność szlaku torów, ciągłość szpilek chłodu na policzkach, pieszczoty wiatru we włosach… I ta apokaliptyczna wizja niebiańskiego ognia zajmującego szklane wieżowce…
Przy torach mały drewniany krzyż tonący wśród wiązanek kwiatów i zgasłych zniczy; jego odpustowe barwy, jego istnienie, moja jego świadomość – niezwykła przeciwwaga dla ogółu wrażenia, inna oś skupienia…

Przypomniało mi się, co K. mówiła o M. – “Przystań”. Bezpieczna przystań, do której targany zimnymi wiatrami statek może zawinąć, w której może się schronić.

Czy jesteś – latarnią morską wskazującą drogę do mojego portu?
Więc nie nagrobnym zniczem? Jakie to dziwne…

Łątka

Gdzie się podziała moja dawna wiara we własne siły? Moje przekonanie, że wszystko się uda, że będzie dobrze?

Czuję się taka mała, taka głupia, tak przeraźliwie bezbronna… Przeszłość, wspomnienia – nie cieszą mnie, co najwyżej ranią: ranią, jeśli są bolesne, i ranią, jeśli są radosne – bo wiem, że tych chwil nic już nie przywróci, że może być tylko gorzej.

Coraz wyraźniej do mnie dociera, że nigdy nie będę mogła przestać udawać… Bo… Czy ktokolwiek zechce spędzać czas, rozmawiać z wiecznie zapłakaną, użalającą się nad sobą dziewczyną? Wciąż pochlipującą? Nie. Wy chcecie to słodkie uśmiechnięte powalające blond stworzonko z figlarnymi gwiazdkami w oczach, które można przytulić, pocałować w czółko, połaskotać… Łzy Was irytują, za dużo macie własnych problemów…

Tak, kocham samotność. Samotność to zapowiedź śmierci, a ja pragnę śmierci. Ale jednak – gdzieś tam na dnie jest również wola życia, czuję ją… Czasami, gdy świat powstrzyma na chwilę swoją złośliwość i pokaże mi coś pięknego – jak poduszki śniegu rozjarzone delikatnym światłem – ja naprawdę chcę żyć. Uśmiech, radość – ja to wszystko znajduję w ludziach. Gdy zostaję sama, moją jedyną towarzyszką jest śmierć. Ale żebyście mnie przygarnęli, żebyście ją przegonili – muszę grać, muszę udawać… Muszę grać, żebyście mnie zaakceptowali.

Idealizm subiektywny

Najbardziej rozpowszechnione, najszerzej znane i ograne uczucie – że świat wokół mnie nie istnieje, że jest iluzją, bajką – do której nie należę. To złudzenie – że koszmar rzeczywistości jest tylko snem – stanowi często nasze największe marzenie. Bo przecież sen się kiedyś kończy, a wtedy otwieramy oczy i wszystko wraca do normalności. Tak łatwo go przerwać, tak bezboleśnie – budząc się po prostu! Czy nie chciałoby się czasami i z życia tak obudzić?

Gdy małe dziecko budzi się w środku nocy z krzykiem, wyrwane przez strach z nocnego koszmaru – choć wciąż tak samo przekonane o jego realności – kochająca matka, tuląc je w życiodajnie ciepłych ramionach, odgania lęk i uspokaja cichymi szeptami.
A kto nas utuli, kto przegoni nasz strach, gdy zbudzimy się w ciemnościach? Ciemnościach straszniejszych o wspomnienie koszmaru, który wciąż żyć będzie w sercu.

Deformacja

Czuję, jak świat odpada od mnie – kolejno, element po elemencie. Zostaje pustka, w której zdarzenia dnia niosą się pustym pogłosem. Zaczynam bać się siebie nocą, więc uciekam od niej w sen. Czasem pierze poduszki przynosi ukojenie, a czasem pogrąża mnie jeszcze bardziej – wtedy kładę się przerażona i budzę się również goniona strachem, wpadam w zimny poranek i drżę… z chłodu, z obawy…

… korowód nagich, zdeformowanych ciał … powyginane kikuty, blizny, ropiejąca skóra …
… oszalały z bólu [życia?] ojciec potrząsa gwałtownie wiotkim ciałem syna, dodatkowe fałdy skóry na twarzy dziecka falują, odsłaniają mięso, kości… krew zbrązowiała od ropy rozpryskuje się naokoło … matka nie reaguje, ludzie śmieją się jak na festynie …

Muszę przypominać sobie, aby regularnie oddychać. Gdy przestaję, z otępienia wyrywa mnie krzyk cierpiących z niedotlenienia komórek – nie mogę zmusić mięśni, by pozostały nieruchomo, prymitywna wola przeżycia jest silniejsza.

Żyję w świecie egzystencjalnej samotności. Trzymacie mnie za rękę, uśmiecham się, czasem nawet sama myślę, że jestem radosna. A po chwili – momentalnie chowam się w sobie, za sobą… To nie moja ręka, którą trzymacie – tylko coś, co ze mnie wystaje.

A życie boli

Czy zdajesz sobie sprawę, jak boli otwierać oczy rankiem? Wiedząc, że nie zobaczy się nic nowego, tylko to samo bagno, od którego desperacko uciekało się w sen?

Czy zdajesz sobie sprawę, jak boli oddychanie? Wprowadzanie do płuc powietrza wraz z życiem – i spalinami, kropelkami łez, przekleństwami? Jak boli świadomość, że żyjesz, że żyłeś, że będziesz jeszcze tak żyć? Dalej? Że nie możesz samą wolą nakazać sobie, by przestać oddychać, przestać zadawać sobie ból?

Każde uderzenie serca, każdy krok, każdy oddech…