Praca.
Muszę przyznać, że trafiłam świetnie. W firmie panuje ciepła atmosfera, towarzystwo światowe; no, ogólnoeuropejskie. Dostaję własny projekt do zrealizowania, wymagający zastosowania wielu technologii, cele wyznaczone jasno i w ten sposób, bym zdołała się jak najwięcej nauczyć. W środku pieję z radości, przyszłość po październiku zaczyna się jakoś krystalizować.
I wreszcie – SIEĆ! Na szczęście cały dzień jest na wariackich papierach, większość pracowników dopiero co wróciła (bądź wciąż jeszcze nie) z konferencji w Madrycie, mogę się swobodnie wyrażać na Skype. I czytać dokumentację oraz tutoriale. Tylko jedno ale… czemu właśnie JA mam pracować na MS Vista? Bo musimy testować nasze produkty na różnych platformach. Cudownie. Ale moja antypatia do tego produktu jest chyba odwzajemniona.
Powiem szczerze, że zastanawia mnie, czemu Microsoft wciąż te wszystkie krzaki uchodzą na sucho. Mam sobie świeżą, dziewiczą Vistę. Wszystko – powiedzmy- działa. Wychodząc ma luch, stosuję standardowy feature Windowsów – Lock Computer. Wracam, a Vista zachowuje się jak po nieudanej trepanacji czaszki plus zabiegu kropelkowym, żaden program korzystający z sieci nie może się z nią połączyć (mimo, że z command line można spokojnie wszystkie istniejące witryny i działające adresy tocać). Cudownie. Właśnie, kiedy ćpam…
Krótki kontakt z siecią mnie mobilizuje, ośmielona pytam szefa… Szef się bez problemu zgadza. Kończę o 17.30, co oznacza, że spokojnie dotrę na dyżur adminów… z tym, że Stephane wychodz o 18.30… czyli na styk, nie licząc kolejek i problemów. Więc do kampusu wracam biegiem, a oczywiście nie jestem jedyną owieczką spragnioną sieci.
Tłumaczę ‘mojemu’ adminowi, że muszę szybko dostać umowę, coby zdążyć ją odnieść do firmy… nie ma problemu, tylko, że nie wzięłam danych konta szefa… a system, całkowicie zautomatyzowany, wymaga ich wprowadzenia! Ale chłopcy się nade mną litują, postanawiają wprowadzić fałszywe dane, żeby jak najszybciej wydrukować mi umowę. Z ich piwnicy (!!! :D) wybiegam o 18.27… nigdy nie myślałam, że moje ciałko geeka jest w stanie pokonać tą drogę w 12 minut; najwidoczniej chodzi o motywację… na Stephane wpadam w drzwiach spocona, czerwona na twarzy, z rozwianym włosem. Drogę spowrotem pokonuję jak na skrzydłach i… oto jestem.
I wszystko byłoby po prostu idealnie, gdyby router nie wycinał coponiektórych portów. Na szczęście, Skype nie wycina. TS już tak, LotrO również. Ale GW działa. Znowu czuję, że żyję. Mam sieć, już nie będzie tak źle, koniec wegetacji.
I nawet Mamie udało się dostać moje hasło.
-Is there anything you’re not into?
Oh, Im SUCH a naughty girl.
Jeszcze 18 dni. I chyba zacznę pić kawę, w dużych ilościach.