Czy Internet niszczy kulture?

Wszystko, co zostanie spopularyzowane, zostanie rowniez zsekularyzowane. Internet dal masom do reki narzedzia, kiedys osiagalne tylko dla jednostek wybitnych, oraz zludzenie, iz wystarczy tego narzedzia uzyc, by stworzyc cos wyjatkowego. Ale to tylko iluzja..!

W rezultacie Siec jest w przerazajacej wiekszosci pelna nic soba nie prezentujacego spamu, popkulturowej mialkiej papki, ktora napedza to dziwne perpetuum mobile mialkosci i sklania kolejne rzesze ludzi moze nawet w gruncie rzeczy.. no.. po prostu.. po prustu w porzadku – i tyle – do zasilania tego nurtu kolejnymi dawkami NICZEGO. W rezultacie mamy teraz kulture Nic, w ktorej w glownym nurcie nie ma Nic. Czemu to Nic tak sie masom podoba to kwestia ciezka, trudna i dluga, niemalze na doktorat: moze dlatego, ze wlascie to przecietne Nic pasuje do przecietych ludzi? Moze dlatego, ze Przecietni Ludzie czuja zawisc i niechec do tego, co ukazaloby, jakim Niczym sa oni sami? Moze dlatego, iz czuja, ze to jest wlasnie kultura na ich poziomie?

Ale kultura ma wznosic sie ponad masami, nie rownac do mas. To masy, ciagniete plotynska miloscia, maja osiagac kolejne poziomy egzystencji, starajac sie dorownac kulturze..!

Czy in vitro to aborcja?

Fakt, ze w Polsce na serio rozwaza sie takie kwestie jasno ukazuje, w jakim ciemnogrodzie pelnym fanatycznych wyznawcow dogmatow zyjemy… Co jeszcze bardziej kuriozalne, wyznawcow fanatycznych, ktorzy swoja religie najwidoczniej znaja po lebkach tylko, z jakich brykow jedynie…

Polska doprowadza mnie do drgawek nerwowych, grysc mi sie chce na mysl o totalnej niekompetencji, jak prezentujemy jako kraj. Ale juz na szczyt wnerwienia doprowadza mnie fakt, ze w kraju swieckim, ktory gwarancje swieckosci ma zapisana w Konstytucji, grupa religijnych oszolomow nie tylko proboje wplywac na ksztalt prawodawstwa w Polsce, ale jej sie to udaje! I to grupa religijna, ktorej Mesjasz w Swietej Ksiedze wyraznie nawolywal do oddzielenia panstwa od religii..! (Mt 17, 24-27 .. Jak uwazasz sie za katolika, to na litosc Twojego Boga chociaz raz, RAZ przeczytaj ta swoja ksiege..! Cala! Moze da Ci do myslenia fakt, ze ateistka zrobila cos, co ty powinienes i docenila – nawet, jesli nie Boska, to po prostu – madrosc autorow!). Wiec jesli w ramach dogmatu (tak, dogmatu, bo – na ile sie orientuje – w  Pismie Swietym nic bezposrednio na temat aborcji nie ma, oczywiscie wy podciagacie to pod nowotestamentowe “Nie zabijaj”, co jednoczesnie nie przeszkadza Wam skazywac matki na smierc, ale przeciez “Bog tak chcial”; zgodnie ze Starym Testamentem natomiast, dziecko to niemalze wlasnosc rodzica i jego los jest uzalezniony od tego, ktory dal mu zycie) uznajecie aborcje za grzech, to porzuccie wreszcie sredniowieczne (badz fanatyczne; a przeciez tak sie obuzacie przeciwko muzulmanom narzucajacym swiatu swoje standary… hipokryzja?) nawyki nawracania na sile i dajcie ludziom mozliwosc wyboru. Zbawic sie nie da na sile, wymuszone zachowanie nigdy nie bedzie moralnym. Jesli zasady Twojej wiary nie pozwalaja na X badz Y mimo, iz jest to prawnie dozwolone i Ty wciaz zdecydujesz sie postopic w zgodzie z Twoja wiara, uzywajac chrzescijanskiej terminologii “Uniesc swoj krzyz”, chwala Ci za to, ogromne uznanie i podziw. Ale to jest osobista decyzja, sprawa wiary. Nie kwestia publiczna. A juz na pewno nie, gdy cala dyskusja wrecz ocieka hipokryzja i cierpi na kliniczna schozofrenie..!

Nawet, jesli ktos przekona mnie (chyba za pomoca chinskich tortur wody badz bambusa…) do uznania za aborcje niszczenie zaplodnionych w procesie invotro ale nie wszczepionych do macicy a zniszczonych jajeczek, to ponad wszytko uwazam, ze po pierwsze: ludzie maja naturalne prawo do decydowania o swoim zyciu i jego ksztalcie, po drugie: krytykowanie in vitro prz jednoczesnym nawolywaniu do uznania swietosci rodziny, wielkosci macierzynstwa etc to jakas schizofrenia, po trzecie: idea swiadomego macierzynstwa jest z punktu widzenia finansow panstwowych tansza niz utrzymywanie domow dziecka a pozniej wiezien puls wyplacania zasilkow dla tych, co z tych domow wyszli, po czwarte i najwazniejsze: bo dzieci swiadomych rodzicow sa po prostu szczesliwsze i mniej cierpia..!

Nieprzyzwoicie szczesliwy elf

Wczoraj wpadlam na Nie. Wygladaly przepieknie: dlugie, wiszace, wijace sie roslinnie: po truchu elfio a po trochu secesyjnie.
W pierwszej chwili jednak cena mnie od nich przegonila, w Polsce zapewne za wyrob z takiej ilosci srebra zaplacilabym przynajmniej o polowe mniej. Poszlam czynic prozaiczne, codzienne zakupy, jednakze wciaz myslalam o Nich, a ceny na produktach pierwszej potrzeby wciaz przypominaly mi, ze przeciez absolutnie nie jestem w Polsce, tylko w kraju, gdzie zarabia sie srednio ze dwa razy wiecej; przynajmniej.

Po godzinie wciaz o Nich myslalam, a cena powoli przestawala mi przeszkadzac. Poza tym, moja Racjonalna Ja grala adwokata diabla szepczac, ze przeciez szukalam takich wlasnie od lat kilku i nie znalazlam. Za zadna cene.

Tak wiec wczoraj splukalam sie kompletnie, ale mam Je… przepiekne srebrne kolczyki. Warto bylo. Wciaz mam ochote lowic swoje odbicie w lustrze…!
…OK, tutaj nic sie nie zmienilo…

Idealna niewolnica to taka, ktora zwiaze sie sama przed przyjsciem Pana.

Zart dobry, ale na powaznie: absolutnie, a gdzie cala zabawa?
Mimo to, zagralam idealna niewolnice i tak spalam sobie niewinnie, poki nie obudzil mnie niemilosiernie wpijajacy mi sie w mostek wezel.

yawn

Generalnie, prawie skonczylam… Tydzien przed terminem prezentacji alpha-wersji projektu. Nudze sie w pracy potwornie, ale niespecjalnie moge zabawiac sie “niezobowiazujacym klikaniem”, bo zona szefa ma biurko tuz za mna, a wampiry, wilkolaki, zombi i zabojcy wszystkich poprzednich srednio mieszcza sie w worku z plakietka Work. Szef wraca w przyszlym tygodniu, wiec pewnie i tak spadnie na mnie przyjemnosc wprowadzenia masy malych, ale wybitnie upierdliwych poprawek.

Szkoda, ze jesli nawet wszystko skoncze przed czasem, nie bede mogla po prostu stad wyjechac… Ale gdyby tak to wygladalo, B. skonczylby ten projekt za mnie jakies trzy tygodnie temu, a ja siedzialabym sobie teraz w Eindhoven i przegladala katalogi IKEA.

Czasami naprawde mnie ta sytuacja przeraza. A najbardziej ja przerazam siebie sama po przyjeciu perspektywy osoby trzeciej. Nie tylko polubilam cappuccino (!!! – no coz, wciaz wymagam chorych ilosci mleka, sosu karmelowego badz czekoladowego plus idealnie, nieprzyzwoitej ilosc bitej smietany), ale… przymierzam sie do odwrocenia swojego zycia o 180 stopni. I zachowuje sie dziwnie.

If it’s half as good as now, virtually, I will be happy.
(…)
-So, is it half as good as the virtual thing?
-Five times as good.

…przynajmniej.

PS. Cholerna niemiecka klawiatura doprowadza mnie do kurwicy..!

The bed seems too big now

Uciekłam z peronu, nie chciałam, byś zobaczył…

Pokój wciąż pachnie nami, w łazience niemal słyszę echo… moje echo… Dwa kubki na biurku i prowizoryczna opaska na palcu… Wielkie słowa, dużo słów moja Paranoiczna Ja wciąż szepcząca mi do ucha, że to tylko słowa i… nic więcej. Mam ją zakneblować, związać i zamknąć w szafie, ale wiem, że chce dobrze. Metal błyszczy, ciąży i dodaje otuchy, zdjęcia migają na slajdzie. Koci dzwonek brzęczy nieśmiało, gdy sięgam po herbatę, przerywa torpor.

Nowy licznik, tym razem boleśnie długi. Chcę…

Shy to Shy

Boje sie zachwycac, boje sie planowac. Wszystko takie nierealne, a niby na wyciagniecie reki…

Jeszcze w tym roku, jeszscze w tym roku… I nawet moge zabrac ze soba Kota… i Bagienko jawi sie idealnym…

Dziwny dzien

Caly dzen przeganiam mysli praca, robie wszystko, by zapomniec o dacie, ale smycz brzekajac zapomniec nie daje. Dwanascie godzin, jedenascie, dzesiec… dziewiec, osiem, siedem… kazda wazna, ciezka, nie daje sie pominac…. szesc, piec, czery…. trzy i znowu cztery, trzy, dwie, jedna…

Drza rece, ale ja nawet o tym nie mysle, wszystko jest takie… takie oczywiste.

…oczy, najpierw oczy. Pozniej cieplo ciala i ust, bicie serca.

Tej nocy jestesmy grzeczni, zabawki czekaja w walizce.

Ordnung must sein

Niemcy, kraj papierkowej roboty. Pomijając stertę
dokumentów dotyczących akademika (umowa na wynajęcie pokoju, dokument
uprawniający Uniwersytet do pobierania miesięcznic z konta szefa,
dokument potwierdzający wydanie karty do pralni, kolejny na kaucję plus
zestaw ingternetowy czyli kolejne trzy papierki) i umów z firmą (tutaj
makulatory trochę mniej, w końcu trzon stanowią Francuzi), trzeba
jeszcze zabić kilka drzew i się zarejestrować w ratuszu.

Po przeprowadzce do nowego miasta należy się w
Niemczech zarejestrować w ratuszu. Jest to czynność praktycznie
bezbolesna, choć może.. nieco.. dziwna. Ściągnęłam zatem z sieci
formularz, włączyłam SKype i wrobiłam biedną, niewinną, sprawnie
władającą szwabskim duszyczkę w wyjaśnienie, co gdzie wpisać. Oprócz
standardowych rubryk takich, jak imię, nazwisko, nowy oraz stary adres
zamieszkania, niemieckich biurokratów nteresują również takie kwestie,
jak adresy wszystkich innych posiadanych na terenie Niemiec mieszkań,
obrządek, w ktorym zawarta została ostatnia ceremonia zmieniająca stan
cywilny, czy – mój osobisty faworyt – miejsce zameldowania na dzień 1
września 1939 roku.

Poczłapałam zatem przed pracą do Ratusza, zdałam
papierki, które następnie zostały niezwykle skrupulatnie sprawdzone
przez Pana Urzędnika, który przy okazji ręcznie poprawił wszytskie
błędy (tak, ręcznie i od ręki – nie musiałam wypełniać niczego od nowa
i przychodzić następnego dnia, co by mnie niechybnie czekało w
ojczyźnie), ostemplował czterema pieczątkami a na koniec oficjalnie
powitał w Sztutgarcie, składając na moje ręce pakiet powitalny,
obejmujący między innymi darmowy miesięczny bilet komunikacji miejskiej.
Aż się chce tu sprowadzić. Ale cóż, pod koniec roku – mam nadzieję – wywieje mnie bardziej na północ.

Z innej beczki, 6 dni 1 godzina 30 minut. Zaczynam się bać, że za dużo w tym wszystkim fantazji.

EDIT: W pakiecie powitalnym prosza, by przewidzeic do dziesieciu dni na dostarczenie welcome-ticket.
Papierek byl w mojej skrzynce po dniach dwoch.

Dzień 2, czyli Maraton po działkę

Praca.

Muszę przyznać, że trafiłam świetnie. W firmie panuje ciepła atmosfera, towarzystwo światowe; no, ogólnoeuropejskie. Dostaję własny projekt do zrealizowania, wymagający zastosowania wielu technologii, cele wyznaczone jasno i w ten sposób, bym zdołała się jak najwięcej nauczyć. W środku pieję z radości, przyszłość po październiku zaczyna się jakoś krystalizować.

I wreszcie – SIEĆ! Na szczęście cały dzień jest na wariackich papierach, większość pracowników dopiero co wróciła (bądź wciąż jeszcze nie) z konferencji w Madrycie, mogę się swobodnie wyrażać na Skype. I czytać dokumentację oraz tutoriale. Tylko jedno ale… czemu właśnie JA mam pracować na MS Vista? Bo musimy testować nasze produkty na różnych platformach. Cudownie. Ale moja antypatia do tego produktu jest chyba odwzajemniona.

Powiem szczerze, że zastanawia mnie, czemu Microsoft wciąż te wszystkie krzaki uchodzą na sucho. Mam sobie świeżą, dziewiczą Vistę. Wszystko – powiedzmy- działa. Wychodząc ma luch, stosuję standardowy feature Windowsów – Lock Computer. Wracam, a Vista zachowuje się jak po nieudanej trepanacji czaszki plus zabiegu kropelkowym, żaden program korzystający z sieci nie może się z nią połączyć (mimo, że z command line można spokojnie wszystkie istniejące witryny i działające adresy tocać). Cudownie. Właśnie, kiedy ćpam…

Krótki kontakt z siecią mnie mobilizuje, ośmielona pytam szefa… Szef się bez problemu zgadza. Kończę o 17.30, co oznacza, że spokojnie dotrę na dyżur adminów… z tym, że Stephane wychodz o 18.30… czyli na styk, nie licząc kolejek i problemów. Więc do kampusu wracam biegiem, a oczywiście nie jestem jedyną owieczką spragnioną sieci.

Tłumaczę ‘mojemu’ adminowi, że muszę szybko dostać umowę, coby zdążyć ją odnieść do firmy… nie ma problemu, tylko, że nie wzięłam danych konta szefa… a system, całkowicie zautomatyzowany, wymaga ich wprowadzenia! Ale chłopcy się nade mną litują, postanawiają wprowadzić fałszywe dane, żeby jak najszybciej wydrukować mi umowę. Z ich piwnicy (!!! :D)  wybiegam o 18.27… nigdy nie myślałam, że moje ciałko geeka jest w stanie pokonać tą drogę w 12 minut; najwidoczniej chodzi o motywację… na Stephane wpadam w drzwiach spocona, czerwona na twarzy, z rozwianym włosem. Drogę spowrotem pokonuję jak na skrzydłach i… oto jestem.
I wszystko byłoby po prostu idealnie, gdyby router nie wycinał coponiektórych portów. Na szczęście, Skype nie wycina. TS już tak, LotrO również. Ale GW działa. Znowu czuję, że żyję. Mam sieć, już nie będzie tak źle, koniec wegetacji.
I nawet Mamie udało się dostać moje hasło.

-Is there anything you’re not into?
Oh, Im SUCH a naughty girl.
Jeszcze 18 dni. I chyba zacznę pić kawę, w dużych ilościach.

Dzień 1, czyli wegetacja i głód narkotykowy

Pada, zimno, nigdzie mi się nie chce wychodzić. Mantruję przy W&G, aby nie myśleć o tym, że sieci nie mam i być może mieć nie będę do połowy przyszłego tygodnia. Co oznacza brak B. Na szczęście są telefony.

W chwilach wolnych (czołówka W&G…) planuję, jak ominąć drobne komplikacje sieciowe: by zapłacić ISP, trzeba mieć konto w niemieckim banku… co oznacza strasznie dużo papierkowej roboty (w końcu… niemiecki bank, ja?), co z kolei oznacza dużo czasu. A czasu mam mało, tylko poniedziałek przed 6pm i do środy, a później znowu poniedziałek (tylko wtedy przyjmują administratorzy-wolontariusze). I nawet jeśli się uda, to dla 60 Euro przechodzić przez to wszystko? Mam nadzieję, że ‘ktoś’ (ze wskazaniem na firmę, która i tak już płaci w ten sposób za mój pokój w kampusie) zgodzi się odprowadzać też te 10 Euro miesięcznie na sieć.