List do Nieobecnych

Od kilku lat życie odmierza mi Samhain i nocne wizyty na opustoszałych Powązkach Potrafię odtworzyć ze szczegółami więcej dni zadusznych niż urodzinowych, potrafię przywołać je ze szczegółami zdarzeń i emocji… z magią wieczorów, gdy domy zmarłych stają się ogrodami płomieni.

Listy do nieobecnych piszę również od wielu lat, z coraz większą refleksją. Zaczęło się od KSM, kończy się na blogu, ale wszystko obraca się wokół serca.

Drogi Tolu,
brakuje mi Ciebie. Umarłeś, kiedy byłam malutka, a jednak pamiętam Cię dokładnie – Ciebie i nasze zabawy, które starałeś się, by zawsze były kształcące. Na Twoje odejście byłam zupełnie nieprzygotowana, rodzice „oszczędzali” mi szczegółów Twojego zdrowia i nie mogę mieć im tego za złe. Za złe mam światu, że pozbawił mnie takiego nauczyciela. Jesteś najmądrzejszą osobą, z jaką przyszło mi zetknąć się w życiu, a mi nie dane było poznać Cię inaczej, niż po dziecinnemu, nauczyć się od Ciebie więcej.

Wybacz, proszę, że nie dałam Ci ostatniego pocałunku. Bardzo chciałam, ale w trumnie nie leżałeś Ty, tylko coś zimnego i strasznie przez ostatnią posługę odmiennego od Ciebie.

Co roku pamiętam i za wszystko dziękuję,
Twoja ******

Lost in Time

Co roku na jesieni moje odczuwanie świata zbliża się do granicy marzenia sennego – tracę poczucie realizmu, zatapiam się w szybko przeganiającej dzień ciemności i – zapatrzona w okna i latarnie jak w błędne ogniki – żyję w przestrzeni bez podziału na przeszłość i teraźniejszość… Czasami wręcz zadziwia mnie siła, z jaką powracają do mnie wonie i smaki sprzed lat – a za nimi całe ciągi zdarzeń uderzające o wrota mego umysłu jak fala powodzi… I zdaję sobie sprawę, jak bardzo jesienie mojego życia są do siebie podobne – Powązki, puszka zimnego piwa i papieros w przemarzniętej dłoni… Spacery po wczesnym zmierzchu opustoszałą Starówką, gdy cienie zdawały się wyciągać mnie poza rzeczywistość. I te moje małe iluminacje, gdy czas stawał, prężył się, zakręcał i zawracał…

…lasy, mury z płyt nagrobnych, przegiętych czasem i niknących w ciemności usypiających drzew… Tramwaj za cmentarnym murem w świecie tak odległym, że aż zdawał się pociągiem do nikąd… Krypta, znicz, zimny nagrobek pod pośladkami i rozmowy o niczym i o wszystkim przy butelce wina i kupionej na spółkę paczce fajek… Zapach zgniłych liści, szelest drzew… Powrót do krainy żywych i do żółtego światła latarni… I tak wciąż, w koło, od nowa – jakby coś się w mojej historii zacięło – nawet, gdy już nie palę, gdy odwiedzam inne miejsca i inne cmentarze, wciąż jota w jotę te same uczucia…

Pejzarz jesienny

Granitowe rżnięte jak kryształ chmury nad całym spektrum żółci i czerwieni rozciągniętym na drzewach… Widok typowy dla zimnych dni pażdziernikowych, jednak – a może przez to – niewielu to dostrzega. Mrówki mieszczańskie wtapiają się w szarość poranka i myszkują w tłoku, handlując i GROMADZĄC – tylko to, co materialne; do głowy im nie przyjdzie unieść oczy wtopione w ziemię pod stopami (w wiecznym poszukiwaniu zgubionej przez innych monety?) by spojrzeć na ostatnie flanki Natury, dumnie i na przekór wszystkiemu wcinające się w blokowiska. Cześć urodzie barokowo zdobionej złotem liści twierdzy oddaję z szacunkiem, lecz z daleka – obawiając się zbliżyć do wielkości w ruinie, by gorzko nie zapłakać nad łatami i plamami na niegdyś świetnej monarszej szacie. Obie strony z ulgą przyjmują istnienie tego złudzenia; ani ja, ani Natura nie mamy dość sił, by rzeczywistość zmienić, kłaniamy się więc sobie jedynie – ona z wyrozumieniem i godnością szumem usypiających gałęzi, ja pokornym skinieniem głowy – wymieniając porozumiewawcze spojrzenia ponad ślepym, szarym tłumem.

Przed wystawą, która jest nie dla mnie

Dorośli zdają się mieć za mało czasu – lub zbyt wiele pewności siebie – by dostrzec, co dzieje się z młodzieżą, jaki wirus szerzy się wśród ich dzieci. Czy kiedykolwiek poczucie beznadziei zataczało tak szerokie koła? Z raz może, w okresie Burzy i Naporu, gdy młodym tak samo wmawiano, że mają wiele możliwości, wszelkie perspektywy przed sobą – a one były już dla nich niedostępne. Dziś jest podobnie – z jednej strony słyszymy, ile mamy w zasięgu ręki, ile możemy osiągnąć, jeśli tylko się postaramy – a z drugiej widzimy wyraźnie, że są to tylko puste słowa, obietnice bez pokrycia, bo drzwi, które wskazuje się nam jako otwarte, może i takimi są, ale rzeczywistość sprawia, że dla nas stają się praktycznie nie do przejścia – bo jest nas za dużo, a do podziału zostawiono zbyt mało.

Najbardziej chyba krzywdzą nas te obietnice, te kuszące kąski, którymi się nas tak sadystycznie mami, a których nigdy nie skosztujemy. Bez nadziei nie ma zawodu, a nam obiecują tyle, że w efekcie żyjemy w ciągłym niespełnieniu, w poczuciu niemocy, w przekonaniu o dennie niskiej własnej wartości. Dzieci XXI wieku to bardzo często istoty pozbawione nadziei – jak żebracy z nosami przyciśniętymi do bożonarodzeniowych wystaw, które nie są dla nich. Większość twarzy na ulicy wyraża smutek, cierpienie – bądź próbę ich maskowania. Jesteśmy pokoleniem pogrążonym w marazmie i depresji w stopniu wcześniej niespotykanym! Nikt nie pokazuje nam, dla czego warto by żyć, nikt nie stara się zapełnić naszej pustki czymś duchowym, więc staramy się ją zasypać materią, choć to nie skutkuje nigdy…

Czy ktoś w ogóle zwraca na to uwagę? Nikomu nie przyjdzie do głowy zapytać dlaczego?, bo do niczego odpowiedź mu nie będzie potrzebna. A samemu niezwykle trudno jest zbudować choćby najbardziej znikomy postument w próżni, by wesprzeć się na nim w – jakże złudnym! – poczuciu bezpieczeństwa. Bez niego zaś niesposób bez leku spoglądać w przyszłość.

Jestem intelektualistką…

…i to mnie w pewien sposób stawia na pozycji przegranej. Stanowię okaz zagrożonego gatunku, który przetrwa w ogrodach zoologicznych uniwersytetów, utrzymywany przy życiu przez bezrefleksyjny burżujski motłoch w celu zachowania pozorów, że jednak się o ten fragment fauny dba. Tak, jak z misiami koala czy dziobakami (w wersji hard – z Indianami w Ameryce) – niech sobie zostaną, aby uspokoić sumienia tych, których to jeszcze obchodzi, ale w takiej ilości, by nie trzeba się było z nimi liczyć, oraz – by łatwo przychodziło sprawowanie nad nimi kontroli. Ot, taki element dekoracyjny…

List

Mój Drogi,
piszę, bo łatwiej jest mi zebrać myśli bez pośpiechu, ponad to emocjonalnie bardziej jestem spokojna, a to zaowocuje pewnie większą przejrzystością wywodu.

Wiem, że chcesz dla mnie jak najlepiej i, że dogłębnie rani Cię każda plama zimnego cienia, która skapuje ze mnie, bo chciałbyś, bym nigdy już się w tej ciemności nie zanurzała. Teraz pewnie rani Cię moja pani D. Bardziej niż mnie… Ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że spoglądasz na sytuację w sposób jednostronny: dostrzegasz tylko swoją porażkę w tym, że nie udało Ci się mnie całkowicie od Niej uwolnić, a nie chcesz przyjąć do wiadomości ogromnego sukcesu – sukcesu niewątpliwie znacznie przekraczającego skalę tej ‘porażki’ – że zamiast potopu ciemności, ona już tylko na mnie kapie. Dajesz mi sens życia, którego dotąd nie potrafiłam znaleźć, nadzieję, której próżno szukam i siłę, by przetrwać. Twierdzisz, że to za mało, skoro wciąż mam okresy załamania i zwątpienia – ja twierdzę, że to dużo – to mój sen o cudzie, który się ziścił.

Nie wymagaj ode mnie, proszę, abym w przeciągu kilku miesięcy wydostała się z przepaści, w którą pogrążałam się latami. Mówisz, że chciałbyś mnie wziąć w ramiona i wybić całą szybkością swych skrzydeł od razu na górę, ale – zrozum, to jest niemożliwe, ja potrzebuję czasu na dekompresję jak nurek, który powraca z głębin, inaczej mnie zabijesz – rozsadzisz od wewnątrz ciśnieniem myśli, których jeszcze nie rozplątałam.

Twierdzisz, że nie wymagałbyś tego ode mnie, gdybyś nie miał pewności, że to jest możliwe. Ale błagam, pamiętaj, że ja nie jestem Tobą – mimo tylu podobieństw, które nas łączą. Jak już Ci tłumaczyłam, nie każdy jest zdolny do tego samego, humanista nie opanuje wysokiej matematyki; przynajmniej nie od razu.

Pamiętaj też, proszę, że ja dorastałam za rękę z cieniem, że ciemność i ból ukonstytuowały mnie taką, jaką jestem, jaką mnie wybrałeś. Na nich rozwinęłam swój intelekt, spojrzenie na świat i układ wartości, jestem tym przeniknięta i dlatego nie da się wyrugować ich ze mnie od razu, wyrwać za jednym zamachem. Na obecnym etapie śmiem wątpić, by uwolnienie mnie z tego cienia całkowicie było w ogóle możliwe. Nie obruszaj się, proszę, i przeczytaj uważnie: na tym etapie. Wiem, że proces ten jeszcze się nie zakończył, czuję, że części tych cieni mogę się jeszcze pozbyć, ale teraz – w tej chwili – wiem, że nie wszystkich. Być może niedługo dojdę do wniosku, ż usunąć mogę kolejne – ale to przyszłość.

Mówisz, że powinnam skorzystać z porady specjalisty, ale to już za mną; w moim przypadku jedynym, co mogą uczynić, jest przepisanie mi proszków, ale one nie usuną problemu, a tylko złagodzą skutki. Psycholog, psychiatra nie zaoferują mi nawet w połowie tego, co dajesz mi ty, nie przywrócą sensu życia. Nadrzędnym celem mojej egzystencji stałeś się ty i działasz lepiej niż chemia.

Proszę Cię więc jedynie o to, byś został ze mną i uwierzył, że ja chcę zostać z Tobą. Każdy ma złe dni, ja mam je ponad normę – przyznaję, ale równocześnie dzięki Tobie przezywam najpiękniejsze chwile na świecie. A kiedy znowu Cię skrzywdzę jakimś słowem pełnym zwątpienia – błagam, pamiętaj, że zadawanie Ci bólu jest ostatnią rzeczą, której pragnę i, że to był wypadek, jak wyślizgnięcie się szklanki z mokrej dłoni. A ja – muszę te wszystkie śmieci z siebie wyrzucić, wydalić niczym toksyny, by się nie zatruć; dlatego znajdujesz je rozrzucone w pobliżu.

Na zawsze Twoja,
Ja.

Ironia filozoficzna

Nie potrafię znaleźć sobie na tym świecie miejsca, sensu… To, co on oferuje, boleśnie mi się starcza. Czuję pustkę, czającą się za każdą moją czynnością; nicość, która mnie pożera. Jest zawsze tyle do zrobienia, tyle do poznania, ale przecież to i tak nie ma znaczenia! Życie jest wielką stratą czasu, ale trzeba go zmarnować, aby z tym skończyć. Tylko – jaka szkoda! Mamy potencję i tak mało szansy na akt…

Boję się siebie – autentycznie, sama siebie się lękam. Przeraża mnie łatwość, z jaką podchodzę do tematu autodestrukcji.

Depresja? Tak, mam depresję, ale to nie tłumaczy wszystkiego. Czasem tonę w pustce i smutku, dławiąc się własnymi łzami, i wtedy pragnę tego samego – ale inaczej, bardziej emocjonalnie, mniej intelektualnie. Teraz – w tej chwili, w której piszę te słowa – depresja jest tylko niemym cieniem, który bez słowa mi towarzyszy; prymat wiedzie umysł, który nie widzi dla siebie racji bytu. Istota istnienia odrzuca swoją formę – ironiczne, nieprawdaż?

Modlitwa

… send all my bad dreams away
protect me from the shadows
protect me from what I want
protect me, protect me …

Puste słowa

Dlaczego ludzie mówią tak często i tak wiele o niczym? Po co tracą na bezsensowne paplanie tyle czasu i energii? Męczy mnie ten potok pustych słów, staram się od niego uciec, gdy tylko mam dokąd, najchętniej w siebie. Ale niesposób tego dokonać, gdy zwracają się z tą gadaniną do mnie bezpośrednio.

Tak, to prawda, niektórych ludzi nie jestem już w stanie słuchać. Mój umysł oznaczył ich jako marnotrawców mojego czasu, od których niesposób jest czegokolwiek ciekawego sie dowiedzieć. Mówią za dużo, za często, zbyt ogólnikowo lub szczegółowo, zbyt monotonnie, nazbyt monotematycznie… Różnie. Moją wadą – z którą ogromnie trudno jest mi walczyć – jest to, że z gruntu dyskredytuję to, co mają mi do powiedzenia; samo otwarcie przez nich ust, samo zwrócenie się do mnie budzi moją irytację. Nie mogę znieść tego marnotrawienia słów oraz braku szacunku dla ciszy.

Polemika

Bóg daje człowiekowi do niesienia dokładnie tyle ziarenek piasku, ile może on unieść. i ani jednego więcej.

Przepraszam, to kto dorzuca resztę?
Szatan?
Złośliwe chochliki?
Fortuna, fatum?
My sami?
Inni ludzie?

Bo przecież historia pełna jest jednostek, które zmiażdżył ciężar ponad ich siły.