Kartki z podróży

8 IX 2003, Warszawa
Warszawa budząca się ze snu, w bladoróżowej poświacie. Spokój i senność nie przegoniona jeszcze wyścigiem po pieniądze. W chłodzie poranka, rozlanej po ulicach szarości, uchwycić można cień piękna tego miasta, ukryty za dnia w spalinach. Co tu jest pięknego? Nie wiem doprawdy. Może właśnie rezonans miedzy Warszawą pędzącą, pełną chamstwa, a uśpioną i niegroźną? O szóstej rano wydaje się całkiem niewinna… Zza szyby samochodu prawie pomyliłam ją z Berlinem czy Wiedniem… Może dlatego, że właśnie sprzątnięto ulice?

9 IX 2003, Chorwacja
Drogi ruchu na południu – jakże odmienne od naszych! Wtopione w ściany skał lub białozielonych domków, udekorowanych dużą ilością roślinności, jeśli są zamieszkane. Miasta wychodzą na ulicę z samego rana, zbliża się pół do ósmej, a mieszkańcy już rześko załatwiają swoje sprawy przy samej krawędzi drogi, którą w obie strony pędzą autokary pełne wizytatorów z innego, bardziej powściągliwego świata. Kawiarenki zacienione winoroślą, których białe plastikowe stoliki niemal stoją na asfalcie, a których goście ze szczerym uśmiechem piją szprycer (wino rozrobione z wodą) – panuje w nich nastrój tak swobodnego biesiadowania, że aż ma się wrażenie, iż, gdyby kierowca autokaru zwolnił lub zatrzymał się na chwilę, goście z radością zaoferowaliby podróżnemu kieliszek przez okno.

A za kolejnym zakrętem górskiej krętej drogi, nagle szarobłękitna pustka – morze, którego horyzont splata się z niebem w uścisku nie do rozróżnienia. Chorwacja to małżeństwo gór i słonej wody, takimi są również jej mieszkańcy – twardzi i temperamentni, zdają się czerpać w cieniu swoich winorośli o wiele więcej z życia niż ludzie z północy.

Porównując morze zieleni i morze błękitnej wody, nie wiem doprawdy, któremu przyznać prymat przedmiotu obserwacji bardziej zajmującego. Przyroda wydaje się być tu bardziej ekspansywna, walcząc o swoje w niegościnnym klimacie. Jej przejawy są bardziej urozmaicone, światłocień wydobywa z kiści igieł lasów piniowo-sosnowych niesamowite barwy. Rankiem przeciwstawia się temu pokazowi witalności tafla morza gładka (!) jak lustro stawu, powielająca wiernie kolor nieba nad sobą. Tylko przy brzegu dostrzec można ukryty w nim potencjał niezwykłości, którego zapowiedzią jest lazurowy błękit płycizn.

Wybrzeże Chorwacji podziwia się właściwie z lotu ptaka – tu, gdzie morze całuje stopy wyniosłych gór, droga przeważnie wiedzie nad przepaścią, wydarta stromiznom stoków. Woda, plaże okolone lazurem, domki o glinianych wypalonych słońcem dachówkach – to wszystko jest w dole, pod stopami…

21 IX 2003, Orebic
Koniec września, a tutaj panuje niemoralne wręcz gorąco. Słońce pali skórę, gorące powietrze wysusza gardło powodując nieustanne pragnienie. Ludzie skłonni są nadłożyć dwa razy drogi, byleby tylko iść, schroniwszy się w cieniu. Koniec września, więc cień ten daje w końcu jakieś schronienie…
O jedzeniu przez większą część dnia się nie mysli, jest na to za gorąco, poza tym głód oszukiwany jest przez napoje. Jedzą tylko Niemcy, mieszkający w klimatyzowanych pokojach i poruszający się wszędzie klimatyzowanymi autami. Reszta pije i czeka na wieczór.

Czarna Sobota…

…gdy czas płynie szybciej – zbyt szybko – niż zwykle, a czynności normalnie sprawiające przyjemność, mają gorzki posmak smutku rozstania.

Ciekawi mnie, jak wielu z Was doświadczyło na własnej skórze uczucia, że życie zamienia się w Czarną Dziurę – gdy żadna właściwie aktywność emocji nie pozwala na odróżnienie dnia wczorajszego od jutrzejszego, bo brak zdarzeń na tyle istotnych, by uznać je za punkt orientacyjny… Tak, że tylko teraźniejszość stanowi jaśniejszą plamę oświetloną świadomością, a wszystko inne rozmazuje się i ginie w jednostajnym mroku. Wiem, że ta ciemność, lepka i pusta, czeka na mnie za rogiem – wiem, że nastepne dwa tygodnie będą jednostajną plamą złotego światła i azurowej wody… Niczym więcej, czasem straconym, który mogłabym lepiej, właściwiej wykorzystać – na to, co naprawdę jest ważne. Nie bedą nawet wypoczynkiem, tylko ciągłym, tęsknym wyczekiwaniem, liczeniem sekund, wegetacją. Bez żadnych bodźców – smutku, bólu czy radości – a tylko z dominującym uczuciem braku i niekompletności.

Bolesne pytanie

Mniej więcej co 18 minut ktoś na świecie popełnia samobójstwo, a co minutę ktoś próbuje to zrobić. Naukowcy od lat szukają odpowiedzi na pytanie, które zadajemy sobie, gdy ktoś targnie się na własne życie: dlaczego?

Niedawno światowe agencje informacyjne podały, że 24-letni rosyjski hokeista Klubu New York Rangers Roman Liaszenko powiesił się w swoim pokoju hotelowym w tureckim kurorcie Antalyi, gdzie przebywał na wakacjach wraz z siostrą i matką. Na początku nie było wiadomo, co skłoniło tego wysportowanego, bogatego, młodego Rosjanina do tak desperackiego kroku. Dopiero kilka dni później jeden ze szwajcarskich dzienników ujawnił, że Liaszenko zostawił list pożegnalny, w którym napisał: “mam AIDS i nie potrafię z tą chorobą żyć”. Rodzina Liaszenki jest jedną z wielu pogrążonych w bólu po samobójczej śmierci kogoś bliskiego. Z danych Światowej Organizacji Zdrowia i Międzynarodowego Stowarzyszenia Zapobiegania Samobójstwom wynika, że czyn ten znajduje się na 10. miejscu na liście przyczyn śmierci, a corocznie popełnianych jest więcej samobójstw niż zabójstw. Akt samounicestwienia Romanowi Liaszence się udał. Cierpienie się skończyło. Lecz dla jego rodziny tragedia dopiero się zaczęła. Siostra i matka do końca życia będą zadawać sobie pytanie, czy można było temu zapobiec. Najbardziej gorzka jest świadomość, że prawdopodobnie nigdy nie uda się na nie odpowiedzieć.

Niepokojące sygnały
Z pewnością każdemu z nas zdarzają się momenty, kiedy wydaje nam się, że nie przeżyjemy kolejnego dnia, że życie jest pełne męki i cierpień. Może straciliśmy właśnie najbliższą sercu osobę, zawiedliśmy się na przyjacielu, wyrzucono nas z pracy lub zapadliśmy na ciężką chorobę. Jednak jakkolwiek silne i “uzasadnione” są uczucia beznadziejności i towarzyszące im przelotne pragnienie, by z tym wszystkim skończyć, to jednak zdecydowana większość z nas nigdy nie poddaje się temu impulsowi. Jak kiedyś powiedział Nietzsche: Myśl o samobójstwie jest wielkim pocieszeniem. Dzięki niej udaje się przetrwać wiele złych nocy. Dla niektórych jednak chęć samozagłady nie kończy się na przelotnym pragnieniu.

Uczeni już od wielu lat starają się rozwikłać tajemnicę samobójstw. Dziś pewni są właściwie tylko jednego: samobójstwo nigdy nie przychodzi bez ostrzeżenia. Zawsze towarzyszy mu wiele sygnałów. Sęk w tym, że ci, do których są one kierowane – rodzina, przyjaciele – rozpoznają je zwykle dopiero po fakcie. Jak je dostrzec wcześniej? Według specjalistów, naszą uwagę powinno zwrócić przede wszystkim to, że ktoś w naszym otoczeniu wspomina o chęci zabicia się. Statystyki dowodzą bowiem, że mówił o tym przynajmniej co drugi samobójca. Niepokojące powinno być także nagłe zainteresowanie się tematyką śmierci – nawet pod pozorem zwykłej ciekawości lub dociekań naukowych – a także wypowiedzi w rodzaju: “niedługo moje problemy się skończą”, “może wreszcie odnajdę spokój” albo “nie chce mi się już dalej żyć”. Przyszły samobójca próbuje w ten sposób zwrócić na siebie uwagę; po prostu jego podświadomość woła o pomoc. Czasem zaczyna też zaniedbywać swój wygląd, obowiązki domowe i zawodowe, staje się agresywny i nadpobudliwy albo wręcz przeciwnie – zaskakująco spokojny i nad wyraz opanowany. Zwykle zdarza się tak, że zanim ktoś targnie się na swoje życie, stopniowo popada w coraz większe przygnębienie i depresję. Badania prowadzone przez Amerykańskie Stowarzyszenie Badań Samobójstw niezbicie dowodzą, że pogłębiające się poczucie beznadziejności, coraz niższa samoocena i negatywne oczekiwania to jednoznaczne sygnały nadchodzącego nieszczęścia.

Na tropach cierpienia
W kręgach badaczy zajmujących się problemem samobójstwa wciąż żywy jest spór o przyczyny. Jedni skłonni są przypuszczać, że do tego kroku pchają człowieka przede wszystkim najróżniejsze bodźce socjologiczne (wymienić ich wszystkich nie sposób, z pewnością wymagają oddzielnej, szerokiej analizy), inni zaś twierdzą, że znacznie większą rolę odgrywają tu wrodzone skłonności. Większość jest jednak przekonana, że – jak zwykle – prawda leży pośrodku. “Aby ktoś targnął się na życie, musi się zdarzyć wiele niepowodzeń naraz. Jednak o skłonnościach samobójczych tak naprawdę decyduje podłoże biologiczne. Ono tłumaczy, dlaczego z takich samych życiowych opresji jedni wychodzą zwycięsko, inni zaś nie” – wyjaśnia na łamach American Scientist Victoria Arango ze Stanowego Instytutu Psychiatrycznego w Nowym Jorku. Jej zdaniem, za samobójstwo odpowiedzialny jest układ nerwowy, w którym szlaki komunikacyjne plączą się czasami w nieznośnie bolesne węzły. Victoria Arango wraz z uczonymi z Prezbiteriańskiego Centrum Medycznego w Columbii kieruje pracami zmierzającymi do rozwikłania tych węzłów i poznania neuropatologii samobójstwa. Zgromadzone przez nią wycinki ponad dwustu mózgów samobójców to największy w Stanach Zjednoczonych i na całym świecie zbiór materiału do badań zmian neuroanatomicznych, chemicznych i genetycznych. Analizie poddaje się głównie korę przedczołową, która jest miejscem tak zwanych wykonawczych funkcji mózgu, z wewnętrzną “cenzurą” włącznie, dzięki której nie zdradzamy swoich myśli w sytuacjach społecznie niestosownych i tłumimy impulsywne zachowania. Właśnie impulsywność bowiem jest podłożem samobójstwa. Choć niektórzy bardzo dokładnie planują swoją śmierć – zostawiają listy, testamenty, a nawet instrukcje dotyczące ceremonii pogrzebowej – to dla znakomitej większości jest ono aktem całkowicie spontanicznym, fatalną w skutkach decyzją podjętą w wyjątkowo złym dniu.

Badania Arango przyniosły dość zaskakujące wyniki. Okazało się, że u wszystkich samobójców występowały mniej lub bardziej poważne zmiany zarówno anatomiczne, jak i chemiczne w dwóch rejonach mózgu: części kory mózgowej położonej tuż nad oczami oraz we fragmencie pnia mózgu. Oba są odpowiedzialne za produkcję i wykorzystanie serotoniny – hormonu działającego na umysł uspokajająco, którego niedostatek obserwuje się u osób cierpiących na depresję. J. John Mann z Prezbiteriańskiego Centrum Medycznego w Columbii w czasopiśmie Archives of General Psychiatry dowodzi wręcz, że ci samobójcy, którzy wybrali najpewniejszy sposób zabicia się – na przykład zażyli zbyt dużą ilość leków lub wyskoczyli z wysokiego piętra – mieli największe zaburzenia w wytwarzaniu serotoniny. Byli tak chorzy, że prozac – lek antydepresyjny uznawany za jeden z największych sukcesów przemysłu farmaceutycznego ostatnich lat – w ogóle im nie pomagał.

Dramaty dzieciństwa
Samobójstwo najczęściej popełniają osoby dorosłe, między 30-50 rokiem życia. Nastolatki stanowią około 10 procent wszystkich samobójców, a wśród małych dzieci zdarza się to sporadycznie. Jednak – w niektórych przynajmniej wypadkach – to właśnie w przeżyciach z dzieciństwa należy szukać źródeł późniejszych depresji i przyczyn samounicestwienia. Martin H. Teicher, profesor ze Szkoły Medycznej w Harvardzie, ustalił, że traumatyczne doświadczenia z najwcześniejszych lat życia pozostawiają niezatarte ślady w budowie i funkcjonowaniu mózgu. Badania prowadzone nad osobami, które w dzieciństwie poddawane były silnym stresom (zaniedbywane lub molestowane seksualnie), wykazały, że w ich mózgach doszło do poważnych i – co gorsza – nieodwracalnych zmian. Najbardziej odmieniony, czyli wyraźnie zmniejszony, był między innymi fragment mózgu zwany hipokampem, odgrywający istotną rolę w formowaniu się i odtwarzaniu śladów pamięciowych, a także ciało migdałowate, biorące czynny udział w tworzeniu emocjonalnej zawartości pamięci, na przykład odczuć związanych ze strachem, złością, agresją i impulsywnością. Zmiany dotyczyły również tak zwanego robaka móżdżku, którego anomalie neurolodzy już od dawna łączą bezpośrednio z najróżniejszymi zaburzeniami psychicznymi: schizofrenią, zespołem nadpobudliwości oraz chorobą maniakalno-depresyjną. Nastrój osób cierpiących na tę ostatnią dolegliwość oscyluje między rozpaczą a euforią. Kiedy nadchodzi rozpacz, a chory nie przyjmuje leków, niemal zawsze przychodzą myśli samobójcze. Dziewięćdziesiąt procent chorych próbuje się zabić. Wielu się to udaje. Czy skłonność do samounicestwienia jest dziedziczna?

Dotychczas nie udało się nikomu wyodrębnić genu, który odpowiadałby za takie predyspozycje. Uczeni twierdzą jednak, że “skłonności takiej nie można wykluczyć”. Na początku lat dziewięćdziesiątych Alec Roy z Medycznego Centrum w East Orange w New Jersey odkrył, że 13 procent bliźniaków jednojajowych, których brat lub siostra zmarli śmiercią samobójczą, również próbuje to zrobić, natomiast wśród bliźniaków dwujajowych postępuje tak tylko 0,7 procent. Inne badania dowiodły zaś, że prawdopodobieństwo samobójstwa dzieci ludzi, którzy sami się zabili, jest aż sześciokrotnie wyższe niż dzieci rodziców, którzy takich prób nie podejmowali. Trudno więc oprzeć się przekonaniu, że samobójstwa to sprawa dziedziczna.

Na ratunek
Czy istnieje lekarstwo zapobiegające samobójstwu? Jak na razie, niestety, nie. Jest za to wiele dowodów wskazujących, że przed targnięciem się na własne życie może powstrzymywać ludzi lit. Mognes Schou ze szpitala psychiatrycznego w Risskov w Danii, który zebrał wyniki wszelkich dostępnych badań nad tym minerałem, przekonuje, że pacjenci depresyjno-maniakalni, którzy go przyjmują, wielokrotnie rzadziej podejmują próby samobójcze niż ci, którzy litu nie zażywają. Dlaczego więc tak mało osób zostaje poddanych tej terapii? Przede wszystkim ze względu na skutki uboczne. Przyjmowanie litu – w postaci kapsułek węglanu litu lub cytrynianu litu – może powodować drżenie rąk, stałe pragnienie, tycie, a nawet kłopoty z koordynacją ruchów i upośledzenie pamięci. Co gorsza, pacjenci przyjmujący go muszą regularnie kontrolować jego stężenie we krwi, by utrzymać je w granicach dawki terapeutycznej, gdyż zbyt wysokie może nawet zagrażać życiu. W tej sytuacji znacznie korzystniejsze wydaje się podawanie leków antydepresyjnych, choć i one nierzadko wywołują nieprzyjemne skutki uboczne.

Sęk w tym, że nawet bardzo wysokie dawki najlepszego medykamentu nie zawsze chronią przed popełnieniem samobójstwa. Zazwyczaj bowiem problem leży zupełnie gdzie indziej. Wielu przyszłych samobójców ani ich rodziny w ogóle nie zdają sobie sprawy z tego, że cierpią na zaburzenia wytwarzania serotoniny i że potrzebują pomocy. Złe samopoczucie, skłonności depresyjne, myśli samobójcze kojarzą wyłącznie z niepowodzeniami, które ich spotkały w życiu, nie zaś z “chemią” mózgu. Na szczęście, ostatnio pojawiła się nadzieja dla wszystkich wpadających w “dołki”. Zespół Granshyama Pandey’a z Uniwersytetu w Illinois poinformował, że zaburzenia w wydzielaniu serotoniny przez mózg prawdopodobnie już niedługo będzie można wykrywać za pomocą prostego testu krwi. Otóż na płytkach krwi potencjalnych samobójców jest znacznie więcej cząsteczek chemicznych, tak zwanych receptorów, wrażliwych na działanie tego hormonu, co świadczy o anomaliach chemicznych występujących w mózgu, a polegających na niedoborze serotoniny.

Kiedy takie testy wejdą do obiegu, trudno na razie powiedzieć. Można i trzeba mieć jednak nadzieję, że któregoś dnia nauka do końca wyjaśni podłoże zachowań samobójczych, a tym samym oszczędzi wiele istnień oraz cierpień rodzinom tych wszystkich, którzy odebrali sobie życie.

Anna Michalska
Miesięcznik Nowe Pańswto 3 IX 2003

Dziekuję Ci, Monamenitos, za ten link. Jak przewidziałaś, zainteresował mnie bardzo.

Wyspa ciepła pośród wiecznej zmarzliny

Czuję przeraźliwe zimno rozchodzace się po kościach i ciężar wstrzymywanych z trudem łez… Strach, że mimo wszystko nic się w moim życiu nie zmieniło… Że znowu wciągnie mnie gesta pustka niewiary w jutro, depresyjnego strachu, śmierci… To strasznie mieć w życiu tak mało punktów zaczepienia i tylko jedno źródło światła, to niebezpiecznie żyć tylko drugą osobą. Wystarczy, że na chwilę tylko zejdzie z ust uśmiech, a ja już widzę wyszczerzoną do mnie śmierć. Nadal żywię dominujące przeczucie, że zginę z własnej ręki. Poza moim małym światem, ograniczonym dwiema parami rak i oświetlonym jednym płomiennym spojrzeniem, panuje wieczna zmarzlina, próżnia śmiertelnie zimnego wszechświata, której nie ogrzewają nasze splecione oddechy.

Przyjaźń, pytania i odpowiedzi

Stojąc wciąż w tym samym miejscu, nigdy nie ogarniemy spojrzeniem całości – zawsze jakiś szczegół umyka, niedostępny dla oka…

Ostatnich kilka miesięcy zaowocowało wielkimi zmianami w moim życiu. Zmieniło się wiele, w tym także – sposób, w jaki postrzegałam rzeczywistość. Na niektóre sprawy spojrzałam w końcu “świeżym okiem”, nie zniekształconym bezpośrednim zaangażowaniem emocjonalnym.

W archiwum mojego życia spoczywają na półkach woluminy z etykietką “nieudana przyjaźń”. Określenie wielce nietrafne, ale nie potrafię znaleźć teraz nic bardziej akuratnego. Może “zawiedziona”? Zresztą, nieważne.
Wszystkie znajomości, które ośmielałam się tytułować kiedykolwiek w ten sposób, znajdują się teraz w tym stanie. I właśnie ten stos wywołał u mnie pytanie – Dlaczego? Co ja po drodze zrobiłam nie tak, jak trzeba, że one wszystkie się porozpadały?

Odpowiedź wbrew pozorom jest banalnie prosta – śpieszyłam się, podobnie jak większość dzisiejszego społeczeństwa. Złakniona bliskości, po kilku pierwszych rozmowach, których przebieg wskazywał na pewne podobieństwa między mną a rozmówcą – przynajmniej, jeżeli chodzi o podejście do aktualnie poruszanego problemu – gotowa byłam to podobieństwo rozciągnąć natychmiast na całą osobę i niezwłocznie zacząć “uprawiać przyjaźń”. A trudno taką uprawę porzucić, gdy wiąże się z nią wielkie nadzieje. Tak więc – uznawałam znajomość za przyjaźń, a człowieka za przyjaciela, nie dając jej czasu na weryfikację. To była zatem zwykle przyjaźń z rozpędu, bo na początku dobrze się nam rozmawiało i rozumiało wzajemnie. Ale brakło próby czasu… w rzeczywistości to nigdy nie były przyjaźnie, ja je jedynie określałam tym mianem.

Swoją drogą to bardzo bolesne uczucie – otworzyć pewnego dnia oczy i zdać sobie sprawę, że nie ma się praktycznie nikogo bliskiego, do kogo można by się zwrócić, bo to wszystko było tylko iluzją…

Ojczyzno moja, Ty jesteś jak zdrowie

Niedawno – 1 VIII – kolejne obchody rocznicy wybuchu Powstania warszawskiego. Od kilku lat coraz dobitniej dociera do mnie, ile zawdzięczamy ludziom, którzy walczyli wtedy z III Rzeszą i faszystami.

Czy gdybym ja dzisiaj miała ryzykować życie w obronie ojczyzny, rodzinnego miasta, zdecydowałabym się na ten krok? Chyba tak. Cechuje mnie stosunkowo duże poczucie odpowiedzialności, poza tym nie boję się stracić życia. Ale czy inni młodzi walczyliby dzisiaj o Polskę?!? Śmiem wątpić. Ideały padają jak muchy, a rzeczywistość nasza codzienna nie dopinguje nas do tej trudnej miłości. Nic oprócz pieniędzy i własnego tyłka już nie jest ważne. Gdyby teraz toczyła się wojna, nie doszłoby do żadnego powstania.

Kocham ten kraj, uwielbiam moją ojczyznę, miłuję ją jak matkę. Ale ta matka żyje w melinie, gwałcą ją i grabią wciąż nadęte kłamliwe typy udające filantropów, doprowadzając ją do coraz większej ruiny… Kocham, lecz moja miłość miesza się z odrazą. Tylko dorastający w rodzinie patologicznej rozumieją, jaka ta miłość jest trudna.

Tydzień…

… to 7 dni …
… 168 godzin …
… 10 080 minut …
… 604 800 sekund …
… to długo, jak na życie z dala od swego źródła życia …
… zaczynam liczyć …

Obrona konieczna – a może krzyżyk na drogę?

W wyniku przedwczorajszych zajść i wczorajszych emocji doszłam do wniosku, że powinnam załatwić zezwolenie na broń palną, nabyć takową i nosić ze sobą… W bijatykach doświadczenie mam żadne, ostrzem prędzej krzywdę zrobię sobie sama – a celuję dość dobrze i – co najważniejsze – wiem, że nie zawahałabym się strzelić. Bo przecież ulice wydają się robić coraz bardziej niebezpieczne, a przestępcy (głównie ABSy w ortalionowych wdziankach i o bezwłosych brzydkich główkach) bardziej okrutni, śmiali – wręcz bezwstydni – i niepotrzebnie okrutni, agresywni… Po prostu zgroza. Więc pistolet wydawał się wcale dobrym rozwiązaniem.

Stosunkowo szybko jednak zreflektowałam się, że to nie ma większego sensu… Jeżeli ja strzelę, to nie będę traktowana jak ofiara (jakby to stanowiło jakiekolwiek pocieszenie na tle polskiego systemu prawnego…), ale jak przestępca. Nie wiem, dlaczego, ale mam niejasne wrażenie, że w naszym kraju jakakolwiek próba oparcia się agresji jest uznawana za przekroczenie granic obrony koniecznej. A przypuściwszy nawet, że nie zostanę skazana przez polski wymiar sprawiedliwości za chęć ocalenia tego, co moje (ciała, mienia) przed zakusami jakiegoś palanta na sterydach, to przecież i tak albo on, albo jego kumple znajdą mnie i zakopią za to, że w ogóle zgłosiłam sprawę… Nawet, jeżeli nie jego kumple, to przecież posiedzi chwilkę, wyjdzie i zacznie szukać „dziwki, która go wsadziła”. Absurd. Chyba jednak najbezpieczniej jest w tym kraju być ‘dobrym chrześcijaninem’, oddawać wszystko po dobroci, nadstawiać drugi policzek i nie chować urazy… Brrr…

Bez tematu

Serce mam w gardle… Gdy coś stanie się osobie, z którą łączy człowieka silna więź emocjonalna, coś się dzieje z ciałem i umysłem… Coś nieokreślonego, pełnego niepokoju – jak trzepoczący ptak, próbujący z całych sił wyrwać się z pułapki…

Nawet wiedząc, że wszystko w porządku, biegają po mnie mrówki. Strach? Może, jakaś odmiana strachu… I oczywiście poczucie winy, bo „gdybym nie zrobiła tego-a-tego, to on nie znalazłby się w tym miejscu o tej godzinie”…

Bogowie, jak ja nienawidzę głupoty… chamstwa… jak ja ludzi nienawidzę… agresji i chęci ‘pokazania się’… Chyba kupię sobie 44.

Siła bomb wodorowych – to jedyne, co napawa jeszcze optymizmem

Marek Hłasko

Dziewiąty dzień tygodnia

-Piękny dzień dzisiaj.
-Mhmmm…
-Taki piękny dzień, a pani tak się od niego uporczywie odgradza… – strugi deszczowych kropel, niesione podmuchem wiatru, wleciały przez otwarte drzwi do autobusu – Pani myśli że to wystarczy?
-Co wystarczy?
-Chęć. Pragnienie.
-Tak. To znaczy… Najpierw jest zamiar później dopiero działanie…
-Ale czy to wystarczy?
-Do czego?
-Człowiek nie jest Bogiem, Absolutem który wypełnia sobą świat, by samą myślą go zmieniać. Człowiek żyje w świecie tych… powiedzmy po prostu – zależności, i nie wszystko od niego zależy.
-Właściwie nic.
-Dlaczego od razu tak drastycznie? Większość.
-Pan jest optymistą?
-Ale Pani nie jest pesymistką.
-Nie. Jestem realistką.
-To lepiej niż być optymistą?
-Nie wiem.
-Ja nie jestem optymistą. Po prostu pewne rzeczy nie robią już na mnie wrażenia.
-Na mnie też.
-Na Pani jeszcze pewne rzeczy nie robią wrażenia.
-Słucham???
Uśmiech. Brak spojrzenia. -Ja nie twierdzę, że to źle. Ale lepiej wiedzieć co się odrzuca zanim się to zrobi.
-Wiem co odrzucam.
-Pani pewna siebie. Czasem to dobrze…
-Gdybym nie była pewna swoich racji, jaką wartość miałyby te racje?
-… i myśli Pani dużo. To czasem też dobrze.
-Tylko myślenie ma jakąś wartość. Myśl jest zawsze na początku…
-… i na końcu…
-… i może więcej niż człowiek.
-Pani sądzi, że człowiek może przekroczyć wszystkie ograniczenia?
-Nie. My jesteśmy zbyt materialni – wręcz obrzydliwie materialni. Nie potrafimy się od tego uwolnić, nie możemy właściwie.
-A chciałaby Pani?
-Absolutnie.
-Cielesność Pani przeszkadza?
-Chyba tak. Takie mam wrażenie.
-To dziwne. Esencja człowieczeństwa tak ludziom przeszkadza… Nigdy nie mogłem się temu nadziwić.
-A Panu nie przeszkadza?
-Ja nie zwracam na nią uwagi. Jest sobie i stwierdzam że pewne rzeczy szalenie ułatwia, a inne niezwykle komplikuje. Dlatego też nie rozumiem po co ta cała sensacja wokół… Tak właściwie, to czemu Pani ze mną rozmawia?
-???
-No nie, takie proste pytanie chyba nie przekracza Pani możliwości intelektualnych?
-Pan mnie obraża?
-A Pani przejmuje się opinią innych?
-Zaczął Pan rozmowę, a ludzi nie powinno się ignorować.
-A czy to ciekawa rozmowa?
-Dość monotonna, Pan zadaje bardzo dużo pytań.
-Ponieważ interesują mnie odpowiedzi.
-Nie wątpię. Dziennikarz?
-Okazjonalnie.
-Filozof?
-Z zamiłowania.
-Więc kto?
-Nikt.
-Każdy jest po trochu nikim.
-Pani jest kimś.
-Czemu Pan tak sądzi?
-Bo Pani walczy a inni się poddają. Choć jednocześnie – tchórzy Pani i kłamie, więc znowu nie tak szczytnie… Ale z sobą samą chociaż stara się Pani być szczera. Za tą walkę i tą bardzo trudną szczerość, mimo że okazjonalną, bardzo sobie Panią cenię. To trudna moralność.
-Najwyższa moralność?
Uśmiech. -Ktoś już to kiedyś powiedział.
-Napisał.
-Właśnie.
-Czy nie sądzi Pan że odwaga byłaby tu o wiele bardziej na miejscu?
-A Pani?
-Ja bym wolała.
-Rozumiem. A inni?
-Zależy.
-Tak… Zawsze od czegoś zależy. To ciekawe, jak antonimem odwagi stała się głupota, nieprawdaż? Pani często marzy?
-Zdecydowanie za często.
-Skąd taka opinia?
-Krystalizują się wtedy pragnienia, których nie jestem w stanie ziścić. Tęsknoty. To źle.
-Wie Pani czego pragnie.
-A czy to dobrze?
-A czy to źle?
-A tęsknota?
-Decyzja jest Pani. A musi Pani przecież mieć wybór.
-Ja wiem czego chcę.
-Ostatecznie?
-Tak.
-Czemu więc tutaj siedzimy i rozmawiamy? Czyżby wątpliwości?
-Zawsze są wątpliwości.
-Ale powiedziała Pani, że decyzja jest ostateczna. Więc co z tymi wątpliwościami? Zdusi je Pani?
-Tak.
-Więc czemu nie teraz.
-Mam pewne zobowiązania.
-W świecie którego Pani nie znosi…
-… tego nie powiedziałam!!!
-Na głos – nie. A nie obawia się Pani, że każda chwila zwłoki może tą Pani ostateczną decyzję diametralnie zmienić?
-Na dzień dzisiejszy nic na to nie poradzę.
-A może czeka Pani na jakieś “ostateczne potwierdzenie”?
-Nie czekam. Ale nadzieję mam – owszem.
-Dużo tych zobowiązań?
-Nie. drastycznie, niebezpiecznie mało.
-Z Pani punktu widzenia to zapewne dobrze.
-Nie przeczę.
-Ale zawiodła się Pani.
-Ludzie zawsze zawodzą.
-To leży w ludzkiej naturze. Nie boi się Pani?
-Mam nadzieję więc się nie boję.
-Jaką nadzieję?
-Wielką. Że mimo wszystko mam rację.
-Kobieta Wielkiej Nadziei… – przystanek -… życzę powodzenia. Prędko się nie zobaczymy.
-Sądzi Pan?
-Sama Pani powiedziała, że ludzie zawsze zawodzą. Ja też jestem jak każdy człowiek. Pani również.
-Może kiedyś przypadkiem?
-Przypadek w Pani sytuacji nie grozi.

7 IV MMII