Moje własne prywatne więzienie

Wypełnię cię nowym urokiem
Zatrwożę cię, wywołując najprawdziwsze drżenie
Wyniosę cię, bo właśnie powstał mój bóg
Zaciągnę cię do mojego prywatnego więzienia

Wypełnię cię oddechem zepsucia
Sprowadzę cię do zguby i zapomnienia
Zawinę cię w najsłodsze odzienie
Zatrwożę cię spojrzeniem z otchłań lufy

Zabiorę cię na mój własny cmentarz
Zaciągnę cię w dół – jestem zbyt samotny
Wyniosę cie, bo jesteś moim jedynym skarbem
Zatrwożę cię dla własnej przyjemności

Nic nie może nas rozdzielić

Nie uratujesz mnie przed miłością, która mnie rani
Nie ocalisz mnie przed życiem, które mnie zabija

Moje autorskie tłumaczenie My own private prison (OOMPH! Plastic)

Wiosna

Jest mi dobrze, czuję się, jakbym frunęła przez jasny, rześki poranek, świdrujący śpiewem ptaków. Napawam się budzącą się wiosną, chłonę ją… Zapomniałam już właściwie, jakie to uczucie – szczęście. Prawdę mówiąc, przekonana byłam, że nie jestem już do niego zdolna – a jednak. Coraz wyraźniej dostrzegam, że prawdziwą radość mogą dać proste, nieskomplikowane rzeczy – jak najbardziej oddzielone od tego, co materialne. A co za tym idzie – od całego naszego życia, niestety.

Drogę od stacji metra na wydział pokonuję piechotą, mijając po drodze świat mojego dzieciństwa. Jest tak pięknie, mimo że widzę kłębiące się już na horyzoncie ciemne chmury – staram się ich nie zauważać. I tak nadpłyną, nie zatrzymam ich.

Światło… Zamykam oczy i wystawiam ku niemu twarz, grzeję ręce. Uśmiecham się po raz pierwszy od niezmierzonego czasu do samego rdzenia serca prawdziwie. Jestem pełna wiary i nadziei; na nic konkretnego. Boje się, bo wiem, że im wyżej się wzleci, tym dłuższy, szybszy – a w końcu tym bardziej bolesny upadek. Ale nie umiem się powstrzymać. Jest wiosna przecież, czas odrodzenia. Więc dobrze. Niech mi się dusza trochę rozrusza, niech się przeciągnie. Maska, której nie mogłam zedrzeć pazurami, sama odpada pod dotykiem światła, oddycham chwilę twarzą. Więc jednak można, można… Tylko jedno zastrzeżenie pozostaje – trzeba wyjść poza ten świat, poza codzienność.

Psycholodzy amatorzy

Nie mam już siły tłumaczyć ludziom, kim jestem, co czuję, co myślę. Ludzie nie chcą słuchać, chcą wydawać opinie, zmieniając wszystko podług swojej woli. Słuchanie, to bierne słuchanie, które w przypadkach ostrej depresji pomaga najbardziej, wydaje im się – nie wiem jak to precyzyjnie określić – poniżej ich możliwości? godności? W najlepszym wypadku porównują: “Ach, co ty się marzesz, przecież nie masz jeszcze tak źle, jak ja…”. Wysłuchać, zrozumieć – absolutnie nie chcą. Cholera niech weźmie tych wszystkich domorosłych psychologów, kierujących się przede wszystkim potrzebą gloryfikacji własnego ego. Życie jest i było wystarczająco ciężkie bez was, jesteście na tyle mili i uprzejmi i na tyle zachowujecie pozory bezinteresowności, że przyzwoitość nie pozwala powiedzieć wam – “Od*******cie się”.

Przepaść

Stoję nad samą krawędzią przepaści, jeszcze jeden krok a przestrzeń połknie mnie i stłamsi… Jeszcze jeden krok, niedostrzegalne poruszenie, mniej niż wyciągnięcie ręki… Runę w dół, by roztrzaskać się o skalne krawędzie ukryte przed wzrokiem we mgle… A może? Może gwałtowna siła północnego wiatru porwie mnie ku chmurom? Chwyci w objęcia i wyniesie wysoko ponad niegościnną ziemię? Ale ja jestem tylko człowiekiem, nie mam skrzydeł, nie latam… Ta ziemia, od której tak czy inaczej zapragnę się uwolnić, upomni się o moje ciało i przyciągnie mnie z porywczą zazdrością ku sobie. Gdy namiętność wiatru osłabnie, runę w dół i czaszkę roztrzaskam o skały.

A może jednak – zostać Ikarem? Dotknąć słońca i, płonąć, zginąć? Może to jednak jest najpiękniejszym, na co dano mi nadzieję? Czy może – podążać wzdłuż przepaści dalej, aż ciało ze starości osłabnie i, upadając, samo w otchłań runie?

Ta granica jest tak eteryczna, tak niedostrzegalna… Prędzej czy później nie zauważę nawet, jak ją przekroczę.

Lapidarium

Lapidarium – to miejsce, gdzie zbiera się niepotrzebne szczątki. Kapuściński nazwał tak zbiór swoich ‘wolnych myśli’ – swoich i cudzych sentencji (lub dłuższych fragmentów).

*To nie jest Ksiega Gości ani tablica informacyjna, dlatego usunęłam Wasze podpisy ze wpisów. Tutaj cześć oddaję tylko pamięci tych, którzy je wypowiedzieli.

Apatia

Czasem ogarnia mnie potworna apatia – pod koniec dnia, na jego początek, w samym środku… Głowa aż boli, aż pulsuje od pustki i nie-chcenia, każdy ruch wykonuję wbrew sobie, wbrew światu. Ale wykonuję – ruch pierwszy, ruch drugi, trzeci: setki malutkich czynności, jak stawianie literek na przykład, bo w takich momentach zdaje mi się, że upływający czas – mijające życie – materializuje się przede mną. A te wszystkie działania – tak bezsensowne z pozoru, jak stawianie czoła rozpędzonej lokomotywie – pozbawiają go próżni, a razem z nią – części jego grozy. Ale strach nie znika, boję się wciąż.

bez tematu

Czy mamy prawo krzywdzić ludzi, których kochamy?
Czy mamy prawo krzywdzić ludzi, którzy nas kochają?
Czy wobec tego mamy krzywdzić siebie?
W przypływie heroizmu odpowiem – tak. Siebie tylko i wyłącznie mamy prawo krzywdzić, nikogo więcej. To wyrzeczenie, które wynosi nas ponad poziom człowieczeństwa.

Ale ja jestem tylko człowiekiem i nie jestem pewna, czy długo jeszcze wytrzymam.

Chwast

Ogród… Ogród moich marzeń… Nie wiem, co znów mnie tu zagnało – chyba przemożna ciekawość, granicząca z krańcową głupotą. Wchodzę doń przez wyłamaną, osmaloną bramę i brnę przez popioły i zgliszcza. W urodzajnej dla marzeń porze dzieciństwa jak wszystko tu kiełkowało! Teraz tylko „Śmierć i zniszczenie” – jakże to prozaiczne… Jestem pewna, że nic już tu nie wyrośnie – nie jest to przekonanie szczególnie szczęśliwe, bo nad wyraz skutecznie powstrzymuje mnie przed próbą chociażby podjęcia jakiegokolwiek działania.
– „Jak nie posadzisz, to nie wyrośnie”
– „Po co sadzić, skoro nie wyrośnie?”
Błędne koło. Ale moje Ja Pełne Nadziei („Płonnej!” krzyczy moje Już Martwe Ja) trochę się rozbudziło ciepłymi promieniami słońca (Wiosna?).
– „Z tych dwóch przesłanek, jedna ma tylko obiektywną wartość, bo jest prawdą analityczną” (a jednak filozofia na coś się przydaje)
Zasadzę więc – i nawet niech sczeźnie! Wśród łez znajdę kolejny dowód. A niechby tylko zakiełkowało! Niechby tylko… Serce prawie dusi się pod ciężarem nadziei. Stoję skamieniała ze zdziwienia – to ono jeszcze jest w stanie … ?
– „Jeśli mnie zabije, spokojem w niepamięci utonę. A jeśli nie zabije – uczyni mnie silniejszym”
– „Jeśli zrani tylko?”
– „A jeśli ja chwast sadzę?”

Codzienność

Żeby przetrwać lata szkolne i nie zmarnować sobie doszczętnie młodości, trzeba opanować sztukę wykonywania kilku czynności jednocześnie. Trzeba dzielić czas, ‘rozcinać sekundy’ – by skosztować jeszcze trochę życia na marginesie, by nie skostnieć nad książką, nad biurkiem. Walczyć z czasem, bić się – by nie stracić go w całości, by nie popłynął niezmącony.

A w przyszłości – jeżeli będzie, jeżeli jest jakaś przyszłość – zabijać nas będzie kierat codzienności, powtarzalność… Każdego dnia to samo, bardziej widoczna jednakowość niż teraz, gdy jeszcze trochę mamy do odkrycia…

Chciałabym znaleźć lekarstwo na codzienność. Lekarstwo na życie znam, jest stosunkowo proste, ale przecież nie o to tu chodzi, prawda?
Chciałabym pomóc sobie, ale najbardziej – chciałabym pomóc Komuś. Nie potrafię, mogę tylko słuchać. Ta niemoc doprowadza mnie do rozpaczy.

Na torowisku

Torowiska są dla mnie punktami magicznymi; arterie naszego świata obumierające powoli i tracące na znaczeniu… Postindustrialnie piękne, magnetycznie symboliczne: droga, kres drogi, nieskończoność drogi… i strach, i śmierć…

Jest w Warszawie jedno takie miejsce, które kolejnymi odwiedzinami naznacza moje życie jak kamieniami milowymi. Nic się właściwie tam nie zdarza, prócz myśli w mojej głowie – widzę piękno odarte z tynku, ubłocone, zapadające się torowiska przed Zachodnim – „tam, gdzie słońce zachodzi fioletem” …

Stoję na wiadukcie wtulona w przenikliwe zimno przedwiosennego dnia i choć cały świat hałaśliwą ulicą mknie tuż za mną, moja świadomość kończy się i zaczyna na horyzoncie, ku któremu mkną rozpalone odbiciem nieba tory. Niebo samo płonie – pomarańczą najpierw, później fioletem. Ku mnie mkną żelaznym szlakiem trzy zimnolśniące ślepia pociągu. Zbliżają się najpierw cicho, później terkoczącym dźwiękiem – by pędem zapierającym dech w piersi wedrzeć się w tunel pode mną. Idealnie pode mną. Moja myśl zeszła z jego drogi o sekundę za późno, moja myśl wpadła pod rozpędzony pociąg – gdy dzień konał na zachodzie.
Boję się stać przy torach, gdy obok pędzą pociągi.