Jest mi dobrze, czuję się, jakbym frunęła przez jasny, rześki poranek, świdrujący śpiewem ptaków. Napawam się budzącą się wiosną, chłonę ją… Zapomniałam już właściwie, jakie to uczucie – szczęście. Prawdę mówiąc, przekonana byłam, że nie jestem już do niego zdolna – a jednak. Coraz wyraźniej dostrzegam, że prawdziwą radość mogą dać proste, nieskomplikowane rzeczy – jak najbardziej oddzielone od tego, co materialne. A co za tym idzie – od całego naszego życia, niestety.
Drogę od stacji metra na wydział pokonuję piechotą, mijając po drodze świat mojego dzieciństwa. Jest tak pięknie, mimo że widzę kłębiące się już na horyzoncie ciemne chmury – staram się ich nie zauważać. I tak nadpłyną, nie zatrzymam ich.
Światło… Zamykam oczy i wystawiam ku niemu twarz, grzeję ręce. Uśmiecham się po raz pierwszy od niezmierzonego czasu do samego rdzenia serca prawdziwie. Jestem pełna wiary i nadziei; na nic konkretnego. Boje się, bo wiem, że im wyżej się wzleci, tym dłuższy, szybszy – a w końcu tym bardziej bolesny upadek. Ale nie umiem się powstrzymać. Jest wiosna przecież, czas odrodzenia. Więc dobrze. Niech mi się dusza trochę rozrusza, niech się przeciągnie. Maska, której nie mogłam zedrzeć pazurami, sama odpada pod dotykiem światła, oddycham chwilę twarzą. Więc jednak można, można… Tylko jedno zastrzeżenie pozostaje – trzeba wyjść poza ten świat, poza codzienność.