Ciekawość

Tonęłam w mojej otchłani spokojnie, dławiąc łkanie i patrząc. Od czasu do czasu obejmowałam pieszczotliwie chłodnymi ramionami resztki, które zagłębiały się wraz ze mną. Od czasu do czasu wir wynosił mnie ku powierzchni, czasem nawet udało mi się zaczerpnąć powietrza – ale jakby wbrew własnej woli,. Ciało moje już dawno ogarnął błogi bezwład. Ciekawość i rezygnacja ciągnęły je w otchłań.

Dostrzegłam promień światła. Myślałam, że mnie ogrzeje. Oświetlił mi tylko drogę – jeszcze wyraźniej zobaczyłam przestrzenie bez życia, w których dryfuję. Czy było warto?

Czy żyć dotąd – było warto?

Pocałunek szczęśliwej miłości jest miękki i ciepły, dotykiem spragnionych ust budzi do lotu girlandy motyli w podbrzuszu, gorącym oddechem ogrzewa gładką skórę, rozprasza mroki łagodnym światłem. Wypełnia serce nadzieją i zapomnieniem, przymrużone z rozkoszy oczy – szczęściem.

Pocałunek nieszczęśliwej miłości zimnym ostrzem tnie bladą skórę, budząc nie piękne i radosne motyle, lecz stada widmowych ciem, ciche zjawy nocy niosące na pierzastych trzepotem skrzydłach zagrożenie i smutek. Topi serce w odmętach zwątpienia i samotności, cichą i zaciągniętą szarą pajęczyną ruinę człowieka wypełnia echem tłumionego łkania. Zabija. Wyciska ostatnią łzę i całe powietrze z obumarłych szlochem płuc.

Nieszczęśliwa miłość nawiedza jak zjawa po nocach, kusi i obiecuje – wciskając ci w drżące ręce błyszczące żyletki. Napełnia wyblakłe oczy słonymi łzami. Wsącza w serce nadzieję, by następnie wyssać ją jak pijawka prawie do ostatniej kropli, a gdy ona już tylko zostanie, gdy ostatnich drzwi klamka zalśni tuż przed oczami, tuż przed spragnionymi, zmęczonymi czekaniem dłońmi, zalać je na nowo tą obietnicą gorzką, tą trucizną nadziei, prawie topiąc, niemal upajając…

Nieszczęśliwa miłość tysiącem ran sprawia, że czujesz, że żyjesz.

Nieszczęśliwa miłość trwa tak długo, jak Ty kochasz. Czy to nie uczyni zadość?

Targając wory piasku i kamieni

Czasami wydaje mi się, że przyciągam w jakiś dziwny, niepojęty sposób ku sobie wszelkie tragedie tego świata… Nie, nie same największe – które zmiotłyby mnie z powierzchni ziemi, ani nie same średnie – które by mnie zmiażdżyły. Ciągną za to do mnie nieprzeliczone stada małych dramatów, utrudniających życie ciągłym kąsaniem, brzęczeniem, kaleczeniem…

Wiem, że sytuacje extremalne zdarzają się rzadko… Że życie składa się w przeważającej części z elementów pośrednich… Ale ja już jestem zmęczona… Chociażby tłumaczeniem, że – chociaż rozdrobnione – tragedie te są w sumie równie ciężkie do zniesienia i bolesne jak “wielkie życiowe trzęsienia ziemi”. Bo przecież nikt rozsądny nie stwierdziłby, że lżejszy byłby wór piasku niż kawał kamienia, gdyby waga ich była taka sama – tylko dlatego, że kamień stanowi jednolitą masę.

Wiersz II

Czy życia łaknąć za wszelką cenę trzeba?
Czy jego drogi kręte równać zawsze do nieba?
Czy życie zawsze najwyższą jest wartością?
Czy fakt istnienia – sam w sobie – radością?

Czy zdolnym byłby człowiek porzucić istnienie
Wiedząc, że wszystkim dla niego jest to jedno lśnienie?
Czy nadzieja, że coś jutro przyniesie, odmieni
Nie mogłaby wzmocnić nadwątlonych korzeni?

Czy strach przed nieznanym nie wstrzymałby kroku?
Czy oczy – ze słońca – nie zlękną się mroku?
Czy ręki nie cofnie zrzucającej brzemię
Wiedza, że tak wszystko opadnie na ziemię?

Może by mogło, może by się udało
Przecież by chcieć żyć potrzeba tak mało
A jednak za dużo, zbyt ciężkim się zdaje
Rejs statkiem strzaskanym przez zmrożone kraje.

Noc

Noc… Lubię noc, wolę ją od dnia, jest o wiele spokojniejsza, bardziej pusta – nie trzeba walczyć o swoją życiową przestrzeń, najczęściej wystarczy ją po prostu wysączyć spomiędzy oddechów śpiących.

Wolę noc od dnia, ponieważ mojej przestrzeni nie przeszywają mordercze promienie słońca, nie dostarczają mojemu ciału nadmiaru energii, z którą nie wiem, co mam począć.

Wolę noc od dnia, ponieważ światło zabija niedomówienia, domysły… a to one są motorem myślenia.

Wolę noc od dnia, ponieważ marzenia mogą w nieskończoność żeglować po morzu ciemności, nie przepalone przez słońce, nie zdeptane przez ludzi, nie spłoszone hałasem.

Wolę noc od dnia, ponieważ – gdy ciemność i senność w orszaku snów opadną na świat – czasem potrafi on choć na chwile przybrać inny – piękniejszy, lepszy – kształt.

Cicha śmierć

Dziwne, osobliwe uczucie pustej, pozbawionej gniewu bezsilności. Gdzieś przed chwilą w jednej sekundzie coś we mnie umarło, nie wydając nawet głosu. Teraz tam – w środku – kolejne elementy misternej konstrukcji walą się, przyprawiając mnie o tępy ból głowy.

Nie czuję gniewu, tylko straszliwą niemoc. Nie wiem, chyba raczej nie jestem smutna… Jeszcze… Łzy? Nie, płacz zbytnio rozstraja. Pustka. Mała, cicha, niedostrzegalna Apokalipsa. Spełnienie się najstraszniejszych przepowiedni.

MB. „związał się z kimś ostatnio”. „Ma kobietę”. A ode mnie odgania się jak od jakiegoś insekta. Nie będę płakać. Nie wolno mi. Zasypuję wspomnienia resztkami uczuć. Gruzami.

Pianista Polańskiego. Szpilman ucieka ze szpitala, który przez jakiś czas był jego schronieniem przed Niemcami, skacząc przez mur. Po drugiej stronie widzi ruiny Warszawy, zniszczenie – przeszłości, jakiś marzeń, jakiś nadziei.

Nie myślałam, że tak to na mnie podziała. Podejrzewałam – ba, wiedziałam przecież! – że coś takiego będzie miało miejsce, ale nie przypuszczałam, że tak mnie to poruszy. Przecież wszystko już wydawało się skończone, już umarłe, zapomniane – a skonało dopiero teraz…

Inspired by Devilbunny

Krew skapywała na podłogę powoli, z ociąganiem – jakby pragnęła oddalić moment, gdy dotknie jej powierzchni, gdy prawo ciążenia odbierze jej skrzydła. Ciemna kałuża rosła więc flegmatycznie, co chwilę wstrząsana torsją spadającej kropli. Po ciemnej tafli przebiegał kolisty dreszcz, jednak gdy tylko się uspokajała, ponownie spoglądała krwawym okiem w górę.

Płomień małej świeczki tańczył niespokojnie na knocie, jakby wielce czymś podekscytowany. Jego niepewne, migotliwe światło mnożyło się w wilgotnych parą ścianach niczym w gabinecie luster, tworząc armię umierających słońc, konającą galaktykę. Ciekawie niczym dziecko spoglądał w ciemną wodę u swych stóp, której mroki swym wątłym blaskiem ledwo był w stanie rozświetlić. Z jej powierzchni ruchliwym płomykiem odpowiadało mu własne odbicie, sunące w wydłużonych refleksach niczym ognie świętego Elma wzdłuż wanny daleko – tam, gdzie w zwierciadłach bardziej ciemnych niż wodne odmęty, jego postać mnożyła się raz jeszcze, migocząc mu naprzeciw dwoma małymi gwiazdkami.

Martwe, na wpół otwarte oczy spoglądały znad ciemnej tafli na migoczący nieśmiało płomień. Snu wody nic nie mąciło – ani ruch, ani oddech, ani bicie serca… Krzyczał skrawek skóry napięty na kolanie i kiedyś wyrzucony nad powierzchnię. Na brzeg wanny wyślizgiwał się z otchłani gładki wąż zimnej ręki, zwieszając głowę znad krawędzi i ukazując szkarłatnemu lustru pod sobą brzuch rozdarty i przeorany.

Płomień konał w spokoju i zrozumieniu. Przeżył cały dany sobie czas, przetańczył na świecy całe dostępne mu życie, nie pragnąc nic więcej. Odbiciem zajrzał w każdy skrawek dostępnej mu przestrzeni, co sił w knocie walczył z cieniami, które po kątach skrywały mu kawałki rzeczywistości. Nie mógł jednak prześwietlić swym blaskiem dwóch ciemnych otchłani, które odpowiadały mu jego odbiciem znad tafli gładkiej wody. Skurczył się, skarlał – a ciemność ośmielona jego słabością cicho i miękko wypełzać zaczęła z odleglejszych zakamarków. Zaatakował więc raz jeszcze – i bezwstydne cienie, i dwie niewiadome, które zwierciadłami oczu wpatrywały się w jego agonię; wzrósł nad knot w samobójczym porywie pożądania i rozjaśnił przestrzeń naokoło, wyostrzając zamazane kontury. Otchłanie naprzeciw pozostały nieodgadnione, wyciekły z nich tylko ból i smutek wystraszone nagłym blaskiem. Konającemu płomieniowi zśród białorudej wody odpowiedział jedynie bezwstydny, wyuzdany blask ostrza. A po chwili pożarły wszystko ciemności.

Głupota i materia to najwięksi Twoi wrogowie

Z przerażeniem zaczynam patrzeć się na rzeczy, na materię… Nie chodzi mi nawet o to, że ona nas – ludzi – wiąże do siebie, że ściąga z właściwej drogi… Najmniejsza rzecz może zmienić losy świata…

Bogowie, nie rzeczy tylko, najmniejsze zdarzenia! Przypominają mi się szczegóły przeszłości, niby – zapowiedzi. Znaki? Nie. Coś, co się zdarzyło, a – choć samo obojętne – jako mające takie samo prawdopodobieństwo zajścia jak jakieś zdarzenie wielkiej wagi, winno mnie było ostrzec… Ale ja jestem głupia i nie uczę się na własnych błędach.

Co widzi trupa wyszklona źrenica?Juliusz Słowacki

Co widzi trupa wyszklona źrenica?
Światło słońca, lustrem grobu odbite
Czy pył ziemi, co z niedoszłej się niesie drogi?
Płacz i tęsknote, co bliskich nachodzi
Czy śmiech ich i radość żeś tylko wspomnieniem?

Co widzi trupa wyszklona źrenica?
Świat, w którym żył
Czy życie nadeszłe?
Czy pustkę i ciemność, zimno, mróz, śniegi?
Raj obiecany, piekło przeklęte,
Światło na końcu ciemnego tunelu?

Co widzi trupa wyszklona źrenica?
Czy widzi świat drogi, jak dzieli się w części?
Jak wizja całości się w puzzle rozpada?
Krew swoją, a może wielkie robaki
Żywiące się ciałem zapadłym w odmęty?

Zmierzch – rozlał atrament…

Nieosiągalne niebo, lodowo niebieskie, zalane brzoskwiniowym blaskiem usypiającego słońca… Chmury – jak poduszki, na których za chwilę głowę ułoży jasnowłosy bóg – zanurzone w złocie, przybrudzone nim na krańcach, nasiąknięte światłem… Gorejący dysk prześwitujący przez obrane z liści gałęzie jak przez koronki, jego płomienie ginące w grudniowym powietrzu, ledwo dotykające zszarzałej śmiercią ziemi – choć stawiające w płomieniach całe niebo.
Naprzeciw jaśniejącej twarzy słońca – szare miasto rozlazłe dookoła mnie, z kryształami szklanych wieżowców w sercu, do którego zmierzają żyły torów, biegnących za horyzont… Nierealność tej chwili – tego wrażenia przedziwnie rozciągniętego w czasie, rozpiętego na każdym bodźcu, każdym uczuciu, którego doznaję… Wieczność pożogi walczącej z lodem nade mną, eony liści na drodze, nieskończoność szlaku torów, ciągłość szpilek chłodu na policzkach, pieszczoty wiatru we włosach… I ta apokaliptyczna wizja niebiańskiego ognia zajmującego szklane wieżowce…
Przy torach mały drewniany krzyż tonący wśród wiązanek kwiatów i zgasłych zniczy; jego odpustowe barwy, jego istnienie, moja jego świadomość – niezwykła przeciwwaga dla ogółu wrażenia, inna oś skupienia…

Przypomniało mi się, co K. mówiła o M. – “Przystań”. Bezpieczna przystań, do której targany zimnymi wiatrami statek może zawinąć, w której może się schronić.

Czy jesteś – latarnią morską wskazującą drogę do mojego portu?
Więc nie nagrobnym zniczem? Jakie to dziwne…