Idąc w deszczu

Chodzę mokrymi od deszczu ulicami, patrzę na zrzucające złote liście drzewa. Po cichu recytuję “Deszcz jesienny” Staffa. Nie myślę, piękno śmierci zapiera myśl – w sercu.

Widzę, jak ludzi naokoło ogarnia depresja. Jesień to sezon samobójców – i dobrze. Będzie luźniej na ulicach. Byleby tylko ich szkaradne, bezduszne groby nie kalały swoją brzydotą moich Powązek. Dlaczego moich? Są tak samo moje, jak każdego zmarłego. Mogłabym tam spędzić wieczność, wpatrując się w kamień.

Skręca mnie, gdy myślę o życiu. Ja się do tego cyrku nie nadaję. Umrzeć, umrzeć… Nie chcę dłużej żyć, dość się napatrzyłam. Dlaczego ludzie wokół samobójstwa robią takie wielkie halo? Przez nich czuję się winna nawet, gdy o tym myślę. A przecież – luźniej by im było na ulicy…

Jestem monotematyczna. Może trochę nudna. Trochę znudzona, trochę przerażona. Dwie paczki żyletek czekają na półce, skalpel noszę w portfelu.

Pada.
Moja wiara w lepsze jutro.
Pada.
Sama się zdziwiłam, że jeszcze nie upadła.

Studiując

Pierwsze tygodnie Roku Akademickiego. Pierwsze zajęcia, początek nowego – studenckiego – etapu w moim życiu. I – jak zawsze zresztą w momentach wielkiej wagi – przerażająca prozaiczność przełomowej chwili.

Tak więc jestem teraz studentką. Studentką filozofii. Czy to ma jakieś znaczenie? Czy ja się jakoś zmieniłam? Czy jest mi lepiej? Nie. To niezwykłe, jak wszystko – jak cały świat – zmienia się nieustannie, wciąż pozostając taki sam.

Dopiero co zaczęłam naukę, a już nawiedzają mnie pesymistyczne myśli. Na szczęście – nie będąc jeszcze dominującymi – na razie tylko mnie dopingują, ale na jak długo tego paliwa mi starczy?

A tak naprawdę, to po co ja studiuję?
I po co żyję?
Studiuję chyba po to, by spróbować udzielić odpowiedź na drugie pytanie. Nawet pomimo to, iż wiem, że to niemożliwe.

***

Dzisiaj mama zapytała się mnie, czy dobrze się czuję. Jasne, k***a, doskonale – przygniatana beznadzieją świata, ciągle napiętnowana przez lęk jakiś – chociażby, że zawiodę tą całą rodzinkę, która z uporem maniaka stawia mnie na piedestale; kopana po nerkach i głowie przez życiowych przechodniów i innych “życzliwych”… Walę głową o mur i nie wiem, czy bardziej cierpię przez ból, jaki nawzajem sobie ze ścianą zadaję (tzn. ściana zadaje go mi, bo jest zimna i nie do przebicia, a ja sobie – bo w nią walę), czy przez wszechobecne zimno – dla mego serca będące zerem absolutnym, temperaturą Nieistnienia.

Zacisnęłam pięści, wyszczerzyłam zęby
“Jasne”
Dłonie, na których paznokcie rzeźbiły krwawe ślady, schowałam za plecami. Jak łatwo ludzie dają się nabrać, że świat jest taki, jaki chcą, żeby był…

Dylemat

Co jest gorsze? Co jest większym złem?
Wbicie sztyletu w ciało dziecka i przepołowienie go tak, jakby to był arbuz
czy
przepołowienie arbuza sztyletem tak, jakby to było dziecko?

L’amour

Miłość… Co to jest miłość? Czy to jasno palący się płomień buchający z ogromną mocą i trawiący wszystko naokoło (i wewnątrz)? Czy może długo tlący się parzący żar, pożerający serce i piętnujący ciało? Umysł? Czy któraś z tych miłości jest “właściwa”? Czy któraś jest “prawdziwa”?

Więc czymże jest ta sławiona przez poetów miłość? Niczym piękna kobieta, spaja w sobie boskość anioła z okrucieństwem demona. A mi – przynosi tylko cierpienie. Może to i lepiej? Bo tylko niespełniona miłość jest wiecznie piękna, uczucie spełnione powszednieje stopniowo by w końcu zniknąć.

Śmiech przez łzy

Pytanie – czy można płakać, mając uśmiech na twarzy? Można, to nic dziwnego, to nic trudnego. To coś potrzebnego, przydatnego. Gdy się uśmiechasz, ludzie nie męczą cię pustymi pytaniami w stylu “Co ci jest?”, “Czemu jesteś smutny/smutna?” – na które w głębi serca i tak nie chcą poznać odpowiedzi.

Tu nawet nie chodzi o uśmiech, ale o normalność, przeciętność tłumu. Tak łatwiej się żyje – łatwiej się zmierza ku śmierci. Nie wyróżniasz się – zostawią cię w spokoju, przejdziesz nie niepokojony przez nikogo. Zapamiętają tylko – jaki to miły człowiek. Był.

Przeminęło z wiatrem – koniec przyjaźni

Pstryk, pstryk – światło zgasło. Wyjeżdżając, zostawiłam tu przyjaciela, ale wróciwszy zastałam go w zupełnie innym stanie umysłu. Już nie może być moim przyjacielem.

Czy naprawdę niemożliwa jest przyjaźń między płciami? Czy nie można jakoś przeskoczyć swego ciała, ominąć je?

Jak mam się teraz zachować? Już nie może być tak, jak było wcześniej. Uścisk, ciepłe słowo – mają dziś zupełnie inny wydźwięk. Nie są bezkarne, są zdradą.

Jak teraz traktować jego słowa? Kiedyś jego rady były prawie jak wyrocznie, ale skąd dziś mam mieć pewność, że nie są – nie były – doprawione szczyptą egoizmu?

Pstryk, pstryk – i zgasło światło.

Labyrinth

Życie człowieka zawsze kończy się w grobie. To dobra wiadomość.
Ale dzisiaj często wcześniej lądujemy w grobie.

Krętymi korytarzamilabiryntu mojego życia dotarłam do rozwidlenia (brzmi mrocznie, nieprawdaż?). Wybory przede mną. Wreszcie? Dlaczego jednak wydaje mi się, że wszystkie przejścia są szczelnie zamknięte? A nic, co ten świat ceni, nie mogę mu zaoferować.

Karzą mi zejść na ziemię. Na TĄ ziemię, na ten świat. Dlaczego?!?

Weltschmerz

Weltschmerz… Ból istnienia… To jest pod skórą, to drąży serce, umysł i ciało jak wiecznie nienasycony i niestrudzony robak. I co z tego, że mocą swojego umysłu potrafię wykazać, że człowiek nie potrzebuje sensu życia by żyć? Mając świadomość, że cała nasza walka, że cały ogrom cierpienia który znosimy, jest nikomu i niczemu tak naprawdę niepotrzebny – nieuniknione jest pytanie Więc po co cierpieć? Szczególnie, gdy cierpienie to zdaje się przygniatać, gdy dominuje życie przyćmiewając radość i dławiąc śmiech oraz szczęście… Nadzieję… Nie mam pretensji do świata, tylko żal. Żal, że muszę cierpieć. Żal, który czasami – gdy serce prawie pęka – przeradza się w bunt przeciw życiu.

Kwiat Paproci

Moja depresja dojrzała, nie jest już żałosnym i bezładnym skowytem skrzywdzonego zwierzęcia. Jest stanem ciała i umysłu, sposobem na życie. Życiem. Treścią życia. Boląc, powoli kiełkuje i – prawie niezagrożona – rozwija się na żyznej ziemi, glebie rzeczywistości. Korzeniami ciasno oplotła to, co pod powierzchnią, przebiła się na zewnątrz i teraz krzewi się, rośnie. Zastanawiam się, czy zakwitnie. Czy zaowocuje. To mój prywatny Kwiat Paproci, który wbił mi korzenie prosto w serce (pamiętacie jeszcze tą bajkę?). Podlewam go łzami i czerwonym winem, karmię myślami.

Zastanawia mnie, czemu tak uparcie podążam drogą do samozagłady… Czasami wydaje mi się, że mam wbudowany jakiś mechanizm, który pcha mnie ku autodestrukcji. Ja – lub coś we mnie, nie potrafię nakreślić wyraźnej granicy – nakręca to błędne koło.

Już wiem – to ja, ja sama. Bo mój umysł nie zgadza się na świat, mój umysł nie zgadza się ze światem. Ze światem, który gnębi mnie i rani, nie dając nic w zamian; ze światem, w którym byłam, będę i jestem nikim – i w którym nie da się tego zmienić. Ze światem, w którym nawet gdyby było się kimś, nie miałoby to tak naprawdę żadnego znaczenia.