Chodzę mokrymi od deszczu ulicami, patrzę na zrzucające złote liście drzewa. Po cichu recytuję “Deszcz jesienny” Staffa. Nie myślę, piękno śmierci zapiera myśl – w sercu.
Widzę, jak ludzi naokoło ogarnia depresja. Jesień to sezon samobójców – i dobrze. Będzie luźniej na ulicach. Byleby tylko ich szkaradne, bezduszne groby nie kalały swoją brzydotą moich Powązek. Dlaczego moich? Są tak samo moje, jak każdego zmarłego. Mogłabym tam spędzić wieczność, wpatrując się w kamień.
Skręca mnie, gdy myślę o życiu. Ja się do tego cyrku nie nadaję. Umrzeć, umrzeć… Nie chcę dłużej żyć, dość się napatrzyłam. Dlaczego ludzie wokół samobójstwa robią takie wielkie halo? Przez nich czuję się winna nawet, gdy o tym myślę. A przecież – luźniej by im było na ulicy…
Jestem monotematyczna. Może trochę nudna. Trochę znudzona, trochę przerażona. Dwie paczki żyletek czekają na półce, skalpel noszę w portfelu.
Pada.
Moja wiara w lepsze jutro.
Pada.
Sama się zdziwiłam, że jeszcze nie upadła.