Im dłużej się żyje, tym więcej się traci. Czas ucieka, dni mijają, a człowiek zdaje sobie sprawę, że to szczęście, na które podświadomie przecież czekał, albo nie przyszło, albo zostawiło po sobie jeszcze więcej cierpienia.
Nienawidzę życia, nienawidzę świata – a jednocześnie szkoda mi każdej zmarnowanej minuty, każdej straconej sekundy. Stoję patrząc na świat i przez głowę przepływa mi tysiące pytań Dlaczego?. Dlaczego – wszystko. Chciałabym przysiąść gdzieś na przydrożnym kamieniu i patrzeć, i czuć jak opływa mnie czas – nie bojąc się ani jego, ani tego, co może mi przynieść. Chciałabym zatopić się w świecie i w czasie, pogrążyć się w ich nicości.
Zdejmuję maskę, jest cicho i bezludnie dokoła. Już nie jestem słodka, radosna, wesoła. Jestem żadna, nie ma mnie. Nic nie czuję, okrywam się pustką jak kołdrą. Mogłabym tak spać całą wieczność. A czas? Tu nie ma czasu, nie ma się więc czego bać. Tu nie ma czasu, nie ma więc czego marnować. Tu widać, że każda sekunda to wieczność, że każda sekunda trwa tyle co wszechświat i tyle co nic.
Umiera się wiecznie, umiera się przez całą wieczność. A żyje się tylko chwilę. Jedyne, co naprawdę istnieje, to NIC. Więc dlaczego to nic tak cholernie boli?